Spośród dotychczasowych marvelowych hitów od Netflixa – znakomitego Daredevila i pod pewnymi względami jeszcze lepszej Jessiki Jones – serial poświęcony Cage’owi zdawał się być póki co najmniej atrakcyjny. Niemniej jednak nadal oczekiwano porządnego widowiska, który nie będzie schodził poniżej poziomu, do jakiego rzeczona stacja nas przyzwyczaiła. No i proszę, tak jak w przypadku panny Jones, w tym przypadku otrzymujemy produkcję, która zwala nas z nóg niesamowitą jakością w stosunku do tego, czego się mogliśmy spodziewać.
Zobacz również: Luke Cage – nowy, imponujący fragment serialu
W pierwszym epizodzie natykamy się na tytułowego bohatera, który po wydarzeniach w Jessice Jones stara się w jak największym stopniu być ze swymi zdolnościami niezauważony. Haruje w paru drobnych pracach, siedzi cicho, nie wychyla się. No i oczywiście pewnego dnia pojawia się „coś”, co wyciągnie go z cienia. W końcu Luke (Mike Colter) wyniósł się z niebezpiecznego Hell’s Kitchen do wcale nie lepszego pod tym względem Harlemu, co raczej nie zapewni mu spokoju.
Na dobrą sprawę gdyby nie drobne fragmenty pierwszego epizodu, mielibyśmy prawo uznać, że oglądamy najnowszy serial gangsterski spod znaku kultowego The Wire. Niebezpieczne dzielnice, mocne, bezkompromisowe spojrzenie na czarnoskórą społeczność, groźni mafioso. Innymi słowy, Netflix po raz kolejny już pokazuje całemu światu, jak głupim jest stwierdzenie, że seriale superbohaterskie nie zdają egzaminu. Zadają temu kłam z każdą kolejną historią, mieszając kolejne konwencje. I tak oto po Jessice Jones z akcentami noir nadchodzi mocny, ukazujący brutalne realia ulic Harlemu serial, który element „superbohaterski” ograniczył do absolutnego minimum. Owszem, możemy się czepiać, że mało tam naprawdę świeżych pomysłów fabularnych – w końcu ileż to razy widzieliśmy zmęczonego herosa, który „nie chce, ale musi” (bo przecież chyba nikt nie będzie się zastanawiał, czy Luke powróci na dobre do walki); powszechnie szanowanego starego wygi i zarazem swojego rodzaju mentora protagonisty; czy nawet dość powszechny chwyt z fatalnym w skutkach napadem jako zapalnikiem fabuły. Ale jak to jest wykonane! Jak zwykle rewelacyjny montaż i wartka akcja niepozwalająca się nudzić, ale i niepróbujący ogłupić widza, już na starcie mocno zarysowane charaktery, a do tego w tle pogrywa sobie być może najlepszy soundtrack ze wszystkich (znakomitych przecież!) superbohaterskich pozycji Netflixa – tutaj muzyka jest po prostu nierozerwalną częścią serialu, o czym może zapewnić nas już sama czołówka.
A skoro już o charakterach napomknęliśmy, cieszy również triumfalny powrót samego Cage’a. Od samego początku widać, że jego rys psychologiczny zostanie pogłębiony w stosunku do występu w Jessice Jones. Nie on jednak póki co jest gwoździem programu. Spośród nowych twarzy szczególnie mocno prezentuje się nowy przeciwnik – Cornell „Cottonmouth„ Stokes (Mahershala Ali). Jego występ może nie przebije ani Wilsona Fiska (Vincent D’Onofrio), ani Kilgrave’a (David Tennant), ale sprawi, że nie będziemy za nimi tęsknić. Zarówno on, jak i kilka innych postaci, jak np. Misty Knight (Simone Missick), również prezentują się obiecująco. Możemy być niemal pewnie tego, że przynajmniej część z nich z czasem otrzyma sporo miejsca w fabule – na czele z backstory, które w serialach superhero od Netflixa stają się powoli standardem.
Marvel’s Luke Cage stanie się zatem prawdopodobnie kolejnym potężnym pociskiem w arsenale prężnej stacji. Bo ciężko sobie wyobrazić, że tak znakomity początek zostanie zaprzepaszczony. Pozostaje tylko czekać i oglądać dalej, a atrakcji raczej nie zabraknie.
Ilustracja wprowadzenia – materiały prasowe