Na pierwszy rzut oka: 1. sezon Cape Town z Marcinem Dorocińskim

Seriale kryminalne to gatunek, który tak naprawdę nigdy nie wymiera. Czasem trafiają się regresy, gdy absolutnie nic twórcom nie wychodzi, nieraz powstają też jednak perełki, których doścignięcie graniczy z cudem (np. 1. sezon Detektywa). Jedną z ciekawszych ostatnimi czasy nowości do wypróbowania jest Cape Town – koprodukcja stacji TVN, której akcja ma miejsce w tytułowym mieście RPA.

Zaczyna się od morderstwa. Młoda kobieta zostaje zabita w łóżku wraz z kochankiem. Jak się potem okazuje, była tajniakiem, a zgon nastąpił podczas służby. Jej mąż, funkcjonariusz policji Mat Joubert (Trond Espen Seim), w tym samym czasie upija się  do nieprzytomności. Właściwa akcja serialu dzieje się w trzynaście miesięcy później. Wciąż niemogący się pogodzić ze stratą Joubert dostaję kolejną sprawę. Niechętnie zostaje mu przydzielony partner, Sanctus Snook (Boris Kodjoe).

Zobacz również: Matthew McConaughey chce powrócić do Detektywa

Czym wyróżnia się Cape Town na tle innych kryminałów? Pod względem fabularnym absolutnie niczym. Co nie zmienia faktu, że widz został wprowadzony w całą historie nader umiejętnie. Gwałtowny start i równie nagłe uspokojenie akcji poprzez przeskok do następnego roku to była dobra strategia na początek. Widz może zostać zaabsorbowany, nie tracąc zaraz potem zainteresowania fabułą. Ciekawe wrażenie robią również kadry z malowniczego miasta jako przerywniki kolejnych scen. Gdy jednak dochodzimy do połowy odcinka, zaczynamy się już nieco nużyć. Większość dalszych scen to już tylko zbieranie dowodów po dość średnich rozmowach ze świadkami, a także nakreślanie najważniejszych bohaterów.

I tutaj również możemy mieć dość mieszane uczucia. O ile sam Mat jest materiałem na ciekawą postać – mężczyzna, który stracił żonę wykonującą swoje zadanie polegające na dość konkretnym udawaniu czyjegoś obiektu uczuć – to już cała reszta jest co najwyżej znośna. Sanctus prowadzi z protagonistą sztuczne kłótnie, mające zapełnić kliszę rodem z buddy movies, w którym dwaj nieznoszący się partnerzy dochodzą do porozumienia (w Cape Town jeszcze na to nie przyszedł czas, ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że coś takiego nadejdzie). Intrygująca wydaje się może jeszcze postać tajemniczego mężczyzny Robina van Reesa, grana przez Arnolda Vosloo – i to nie tylko przez wzgląd na udział w produkcji byłej Mumii. Wciąż czekamy na Marcina Dorocińskiego, licząc, że pokaże nam swój talent po raz kolejny.

Zobacz również: Gra o tron bije rekord popularności wszechczasów!

Jak na razie Cape Town z pewnością nie jest kompletną katastrofą, ale i nie ma raczej prawa nikogo wprawić w osłupienie. Jest kilka sprawdzonych motywów, którymi twórcy się posługują – jedne wyszły lepiej, drugie gorzej. Ważne jest, że wciąż jest nadzieja na to, że w kolejnych epizodach obejrzymy porządny, pełnokrwisty telewizyjny kryminał.

ilustracja wprowadzenia: Materiały prasowe

Matthew McConaughey chce powrócić do Detektywa

Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Więcej informacji o
, , , ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?