Choć „The Wrath of the Lamb” to – jak podkreślają producenci – finał trzeciej serii, a nie serialu w ogóle, nie wiadomo, kiedy i pod jaką postacią ponownie będziemy mieć do czynienia z dziełem Bryana Fullera. Nasuwa się więc pytanie: w jakim stylu „Hannibal” zszedł ze sceny?
„Hannibal” nigdy nie należał do seriali lekkich, łatwych i przyjemnych; symbolika zawsze odgrywała w nim istotną rolę. Największy problem z sezonem trzecim polegał na tym, że momentami proporcje między nią a treścią, serwowaną w tradycyjnej formie, były dość mocno zaburzone. Według złośliwych – czy też po prostu rozczarowanych – wszystko zaczęło się kręcić wokół tych nieszczęsnych ślimaków. I rzeczywiście, sekwencje, które kiedyś pojawiały się sporadycznie, w sezonie trzecim oscylowały na granicy uciążliwej normy. Zapewne dlatego niektórzy odeszli od stołu, nim pojawiło się na nim więcej smakowitych kąsków.
Kiedy Mads Mikkelsen zapoznał się ze scenariuszem odcinka „Su-zakana” (2×08), w którym w ciele martwego konia znajduje się ciało martwej kobiety, zaś z jej klatki piersiowej wyfruwa żywy ptak, pomyślał, że pomysłodawca tego wszystkiego „musi przestać palić”. Zapewne nie miał na myśli papierosów. A Fuller zapewne nie wziął sobie jego słów do serca, bo tym razem zaprezentował widzom całą galerię psychodelicznych obrazów; w dodatku twierdził, że to właśnie „Hannibal”, o jakim zawsze marzył.
Najmocniejszym filarem podtrzymującym ciężar sezonu trzeciego jest aktorstwo – odtwórcy dwóch głównych ról męskich regularnie przekraczali wyznaczone wcześniej granice swoich, imponujących, możliwości. Zdaniem Hugh Dancy’ego bohaterowie, w których się wcielają, w żadnej serii nie są tacy sami. Obserwowanie ich kolejnych wcieleń, zależnych od okoliczności, to w tym przypadku rzeczywiście klucz do sukcesu.
Bedelia (Gillian Anderson) przechodziła przemianę na naszych oczach – najpierw dobrowolnie wkroczyła do labiryntu świata Lectera, dosłownie i w przenośni pogrążając się w mroku. Następnie, równie pozbawiona skrupułów, co jej „mąż”, zrzuciła skórę i zrobiła, co w jej mocy, aby znaleźć sposób na przetrwanie.
Dawna Alana (Caroline Dhavernas), jak twierdzi Hannibal, umarła z chwilą, gdy postanowiła być odważna – trudno się z nim nie zgodzić, kiedy naszym oczom ukazuje się kobieta, która z ufnej, dobrodusznej ofiary przerodziła się w wyrafinowanego, wyrachowanego wręcz, drapieżnika. Co ważne, nawet kiedy nie chowa pazurów i nie zmywa z ust krwistoczerwonej szminki, na jej nowej twarzy nadal można odnaleźć dawne, delikatniejsze rysy.
O ile odejście Belli (Gina Torres) należało chyba do najsubtelniej i najpiękniej przedstawionych śmierci w historii serialu (Mason Verger nie miał tyle szczęścia), o tyle powrotu agenta Crawforda (Laurence Fishburne) do dawnych nawyków wprost nie sposób przeboleć. Nim sam niemalże zginął, z trwogą i ze łzami w oczach obserwował, jak Will Graham traci głowę. Dosłownie i w przenośni. Fakt, że po tym wszystkim decyduje się zmanipulować go i zmusić, aby otworzył drzwi, które nie bez powodu zatrzasnął, każe pominąć usprawiedliwianie i od razu przejść do jawnego potępienia. Choć sam nie ma już nic do stracenia, w decydującej rozgrywce to nie on ryzykuje, nie swoje życie stawia na szali.
Ryzykownym posunięciem było z pewnością wprowadzenie postaci, która na pierwszy plan wyszła prosto… znikąd. Mowa oczywiście o Richardzie Armitage, czyli serialowym Francisie Dolarhyde – wzbudzającym lęk i fascynację zarazem. Szorstki, nieprzewidywalny, przerażający, a jednak – przez czy też dzięki Rebie (Rutina Wesley) – rozdarty, słaby, ludzki. Swoją kreacją przypomniał, że postacie w tym serialu nie zostały stworzone, aby rywalizować o sympatię widza. Toczą raczej pojedynek o to, od której trudniej będzie oderwać wzrok, której trudniej będzie się oprzeć; z jakiego rodzaju ogniem mimowolnie zapragniemy igrać.
Wiadomo już, co by było gdyby (…Abigail przeżyła), ale dzięki rozwiniętym retrospekcjom wiadomo przede wszystkim, dlaczego jest tak, jak jest. Nawiązania do poprzedniej transzy pojawiały się regularnie, mniej lub bardziej oczywiste – rozpędzony wózek inwalidzki z płonącym ciałem, intryga z udziałem Freddie Lounds (Lara Jean Chorostecki), rozmowy odbywające się w gabinecie Lectera, sugestie, dwuznaczności i kontrowersje. Czarny humor, którego spora porcja znalazła się na stole już w pierwszym odcinku, na szczęście pojawiał się – jako przystawka albo deser – w kolejnych epizodach. Gęsta, nieprzyjemna i mroczna atmosfera z całą pewnością potrzebowała takiego rozrzedzenia.
Potrzebny był również taki finał. Nie tylko dlatego, że pobił rekord ilości krwi pokazanej na małym ekranie. Stanowił esencję relacji między Hannibalem i Willem, ich wpływu na siebie, ich wzajemnego stosunku. Chociaż kiedyś Lecter obwiniał Grahama o odrzucenie „rzadkiego daru”, jakim była możliwość poznania go, dopiero tym razem doszło do prawdziwego, bolesnego wręcz aktu odrzucenia. Jedną z kilku pereł ukrytych na – mulistym, trzeba przyznać – dnie tego sezonu jest scena, w której padają słowa:
„Nie będę za tobą tęsknił. Nie odnajdę cię. Nie będę cię szukał. Nie chcę wiedzieć, gdzie jesteś, ani co robisz. Nie chcę już więcej o tobie myśleć”.
A jednak. Hannibal chciał, aby było wiadomo, gdzie jest. Gdzie zawsze można go znaleźć. Ostatecznie, tych dwoje znalazło się w samym środku pojedynku z Wielkim Czerwonym Smokiem. Zjednoczyli siły i odnieśli zwycięstwo; właśnie tego, jak mówi Lecter, zawsze dla nich pragnął. Nim to osiągnęli, rozstali się na trzy lata. Może, podobnie jak bohater grany przez Dancy’ego, tyle czasu będziemy mieli, aby ułożyć sobie życie na nowo – nim „Hannibal” powróci i znów namiesza nam w głowach.