Kiedy po raz pierwszy usłyszałem, że stacja AMC planuje spin-off serialu Breaking Bad, w którym opowie historię adwokata Saula Goodmana, miałem mocno mieszane uczucia. Z jednej strony jest to fantastyczna postać, więc chciałem zobaczyć, co działo się z nią wcześniej. Z drugiej jednak bałem się, że będą to popłuczyny po oryginale, robione wyłącznie dla kasy – jak Fear the Walking Dead. Na szczęście pierwszy sezon Better Call Saul rozwiał moje wszelkie wątpliwości, a drugi tylko utwierdził w przekonaniu, że jego twórca, Vince Gilligan, zaiste ma łeb nie od parady.
Druga seria kontynuuje wątki zaczęte w pierwszych dziesięciu odcinkach – Jimmy McGill przyjmuje pracę w sporej korporacji prawniczej, jednocześnie starając się pomóc w karierze Kim Wexler, z którą zaczyna romansować. Równolegle widz ma możliwość lepiej poznać niezbyt wykorzystanego w pierwszym sezonie Mike’a.
Zobacz również: Mads Mikkelsen chciałby powrotu Hannibala
Napisałem wcześniej, że Better Call Saul odróżnia od Fear the Walking Dead, iż nie jest robione wyłącznie dla pieniędzy. Chodzi mi mianowicie o to, że spin-off The Walking Dead de facto nie pokazuje nic nowego, powiela dokładnie te same schematy co oryginał, wcale nie wzbogacając wcześniej nam znanej historii. Samo przedstawienie początków apokalipsy nie jest niczym nowym, zaś bohaterowie mają te same dylematy i przechodzą tę samą ścieżkę myślową, co Rick i spółka. Better Call Saul daje coś znacznie więcej. Oglądając ten serial na wiele późniejszych wydarzeń z Breaking Bad patrzy się zupełnie inaczej.
Serial Gilligana stoi postaciami, których rozwój zaplanowany jest w najdrobniejszym szczególe. W drugim sezonie nadal widzimy, że Jimmy próbuje robić to, co uważa za słuszne, coraz częściej jednak naginając reguły. Z drugiej strony, znając kontekst jego działań, niekiedy bez trudu jesteśmy go w stanie rozgrzeszyć. Ambiwalentny stosunek do tego gościa jest niesłychanie ważny, a w budowie człowieka z krwi i kości niezwykle pomaga, jak zwykle, fenomenalny Bob Odenkirk. Należy się również cieszyć, że zdecydowanie więcej ekranowego czasu dostaje Jonathan Banks, czyli Mike, równie wspaniały bohater. Jego historia niekiedy wręcz przysłania Jimmy’ego – zdarzyło mi się kilka razy zapomnieć wręcz, że to przecież serial głównie o nim. Nie jest to jednak wielka wada, bo dzięki temu możemy chociażby oglądać kolejnego dobrze nam znanego z Breaking Bad osobnika, Hectora Salamancę i to w szczycie jego przestępczej formy.
Zobacz również: Power Rangers – Czerwony Ranger zaatakowany na planie
Niektórzy mogliby pewnie zarzucić Better Call Saul, że wprowadzenie kolejnych postaci z oryginału służy wyłącznie efektowi „wow”, że jest to robione na siłę, by widz miał jakąś znaną atrakcję. Tak absolutnie nie jest. Gilligan robi to w sposób bardzo przemyślany i jest mu to potrzebne raczej do odtworzenia klimatu Breaking Bad, co udaje się perfekcyjnie. Świetne zdjęcia podkreślają duszność atmosfery miejsca, w którym każdemu byłoby trudno zachowywać się uczciwie.
Vince Gilligan osiąga więc coś zdecydowanie godnego podziwu. Wpisuje swoją produkcję w znany nam oryginał, dorzucając jednak wystarczająco dużo nowych rzeczy, byśmy uznali, że jest to satysfakcjonujące rozbudowanie „uniwersum”. Omija wszystkie mielizny, na których często utykają twórcy innych dzieł pokazujących „co było wcześniej” – Fear the Walking Dead oraz Gotham. Oczekiwanie na trzeci sezon, zwłaszcza po świetnym cliffhangerze na koniec, będzie się bardzo dłużyć.
ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe