Jeśli chodzi o seriale, to Netflix nigdy nie próżnuje. W ofercie platformy możemy zobaczyć coraz to jakiś nowy tytuł — czy to kontynuacja serialu, czy śweża produkcja. W tym miesiącu, dokładnie 13 kwietnia swoją premierą mieli Zagubieni w kosmosie, czyli dość głęboki skok do wody twórców, gdyż zdecydowali się oni na remake znanego serialu o tym samym tytule. Ostatni odcinek starszych Zagubionych został wyemitowany ponad 50 lat temu, więc możnaby pomyśleć, że to idealny moment na ‘’wskrzeszenie’’ historii. O ile jest to w ogóle potrzebne.
Zagubieni w kosmosie to historia rodziny Robinsów, która wyrusza w kosmos w poszukiwaniu nowego domu. Nieoczekiwanie ląduje na obcej im planecie i próbuje na niej przetrwać. Nie jest to oczywiście łatwe, bo oprócz nieznanego im terenu, Robinsonowie (a dokładniej głowy rodziny – rodzice) muszą zmierzyć się z niewesołą przeszłością i znaleźć wspólny język, by naprawić swoje małżeństwo i ochronić dzieci przed niebezpieczeństwami planety.
Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 2. sezon Legionu
W pierwszym odcinku poznajemy całą rodzinę i jesteśmy świadkami ich lądowania na obcej im planecie. Coś, co szczególnie zwróciło moją uwagę, były przepiękne widoki i ogólne lokacje. Takich gór lodowych, jakie pojawiły się w serialu, nie pożałowałaby sama Gra o tron, bo naprawdę zapierają dech w piersiach. Sceny wędrówki Willa (Max Jenkins) i jego ojca, Johna (Toby Stephens) pośród zaśnieżonych pagórków i jaskini skutych lodem były jednymi z lepszych w całym odcinku. Ogólnej świetności dała również rozmowa ojca z synem, ukazująca jeden z wielu problemów całej rodziny — brak Johna podczas dorastania jego dzieci, w tym również najmłodszego Willa. Wędrując po nieznanej im planecie, oboje próbują poznać się na nowo. Czy im się uda? Ta informacja zawarta jest zapewne w kolejnych (dostępnych już!) częściach serialu.
Zobacz również: Paterno – recenzja kolejnej niewłaściwej inwestycji w czas Ala Pacino
Odcinek ma swoje wzloty i upadki. Twórcy nieźle popracowali nad budową napięcia, ale chyba poświęcili na to za mało czasu, bo coś wartego uwagi dzieje się może ze dwa, trzy razy na ponad godzinę materiału. W większości bowiem dominowała przewidywalność wydarzeń, a czasami i nawet brak ich sensu. Schemat odcinka jest całkiem prosty: coś się dzieje, mamy moment zwątpienia w dobre zakończenie, ale pod koniec i tak wszystko jest po myśli bohaterów. Takim sposobem twórcy nie będą w stanie zatrzymać przy sobie widzów, bo ci najzwyczajniej w świecie znudzą się produkcją. A same ładne widoczki i relacja robota z Willem ich nie przekonają. Niestety.
Początek Zagubionych w kosmosie mogę uznać jedynie za niezły. Było kilka scen wartych uwagi, realistyczne, zapierające dech w piersiach lokacje, ale w produkcji i tak góruje przewidywalność. Nienajlepsze jest również aktorstwo — kilka postaci jest mdłych, a z głównych bohaterów warto zwrócić uwagę tylko na młodego Willa, bo reszta jego rodziny nie ma w sobie nic specjalnie ciekawego. Co tu dużo mówić — twórcy (Matt Sazama, Burk Sharpless oraz Irwin Allen) porwali się na głęboką wodę, bo nie od dziś wiadomo, że dorównać pierwowzorowi nie jest łatwo. I mimo że po jednym odcinku ciężko mi stwierdzić jakość całego serialu, to coś mi mówi, że może warto dać mu szansę. Owszem, początek raczej nie zwala z nóg, ale kto wie, może jednak w późniejszych epizodach twócy nas zaskoczą?
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe