Na pierwszy rzut oka: 1. sezon Kryptonu

Odkąd tylko rozpoczęła się kampania promocyjna nowego hitu stacji SyFy, podkreślano na każdym kroku, że przedstawiona tam historia nie będzie należeć do odcinających kupony zlepków scen (samo główne hasło przy plakatach – There’s more to the legend – dość wymownie na to wskazuje). Cóż, zareklamowano się dość sprawnie, zawsze jednak nadchodzi czas rozliczeń. I po pierwszym odcinku muszę z bólem stwierdzić, że nikt by o taki Krypton nie walczył.

W trakcie szybkiego prologu dowiadujemy się, że ród El został pozbawiony swoich praw z powodu buntu jego seniora, wybitnego naukowca, Val-Ela (Ian McElhinney) – wbrew obiegowej opinii przekonanego, że we wszechświecie jest ktoś jeszcze – i sprowadzony do roli odpowiedników najgorszych plebejuszy na planecie. Właściwa akcja rozpoczyna się nieco później, gdy patrzymy na ten świat z perspektywy dziadka Supermana, Seg-Ela (Cameron Cuffe), zdolnego chłopaka i jednocześnie drobnego krętacza, którego życie wkrótce ma się gwałtownie odmienić wskutek interwencji pewnego podróżnika w czasie.

Już pierwsze minuty pilota sprawią, że osoby obeznane z produkcjami superhero od CW z Arrow i The Flash na czele nie będą miały prawa czuć się wyobcowane. Nadużywanie podniosłej muzyki, niesforna symfonia sztampowych, przepełnionych patosem przemów, przeplatanych z wciskaniem na siłę w zamierzeniu zabawnych dialogów, dorzucanie tanich scen akcji gdzie tylko się da – wszystko to można odhaczyć z listy. Już samo to każe nam zwątpić w ambicje ekipy tworzącej Krypton. Zresztą nie na tym się to kończy. Z początku cała scenografia wygląda naprawdę okazale, przypominając rozmach i przepych scen z Człowieka ze Stali. I tutaj jednak na dłuższą metę może męczyć sztuczność i sterylność lokacji. Winą można tutaj obarczyć, rzecz jasna, niski (nieodpowiednio wysoki?) budżet serialu, jednak z drugiej strony fakt ten daje wprost w ręce przeciwników serialu argument, że w takim wypadku tym bardziej historia dziedzictwa Supermana nie powinna mieć miejsca. Ale najgorsza z tego wszystkiego jest sama akcja. Twórcom absolutnie brak zmysłu budowania dramaturgii. Wszystko dzieje się zbyt szybko i bez wyczucia momentu. W ciągu literalnie około pięciu minut czasu ekranowego Seg-El potrafi bić się w jakimś podrzędnym barze, by potem „przypadkiem” zostać bohaterem dnia w pałacu i rozmawiać ze swoją ekspresowo wyznaczoną żoną, ażeby zaraz ponownie wrócić na ulice i przed kimś uciekać? Jak widz może się tym w jakimkolwiek stopniu przejąć, jeżeli nie otrzymuje nawet jednej dłuższej chwili na przetrawienie rzucanych pod nos informacji? Jakby tego nie było za dużo, na kilka minut przed końcem odcinka w ekspresowym tempie podsuwa się nam głównego wroga serialu – hucznie zapowiadanego Brainiaca. Konia z rzędem temu, kogo to na obecną chwilę autentycznie zainteresuje…

Jeżeli chodzi o bohaterów, jest lepiej, choć naprawdę niewiele. W dalszym ciągu większość postaci to papierowe kukiełki w papierowym świecie. Obowiązkowo mamy totalitarny ustrój z kultem wodza, funkcjonowanie w systemie kastowym i wynikające z niego nierówności społeczne, zaaranżowane małżeństwa i z góry zaplanowane wszystkie sfery życia. Spośród sztampowych, taśmowo rozpisanych charakterów zdecydowanie wyróżnia się na pewno głowa rodu Zod (tak, to od tego jegomościa, który potem toczy boje z Kal-Elem w filmach, kreskówkach i komiksach). Ona – oraz wszystko, co sobą reprezentuje – wyróżnia się ciekawą i jak dotąd dość spójnie prowadzoną filozofią, która przywodzi na myśl surowe zasady Spartan, co biorąc pod uwagę środowisko, w którym się znajduje, jest dość niejednoznaczne i autentycznie interesujące. Radzi sobie również Cameron Cuffe w głównej roli. Jego kreacja nie jest specjalnie oryginalna – ot, typowy zbuntowany chłopak – jednak sam aktor daje z siebie to minimum charyzmy, które sprawia, że nie jest nam całkowicie obojętny. Strasznie boli z kolei to, jak zmarnowano potencjał kilku świetnych aktorów. Znany z roli niezłomnego Barristana w Grze o tron McElhinney zaledwie nam śmignął przez ekran, z kolei Paula Malcolmson oraz Rupert Graves zostali ograniczeni do klisz kochających rodziców starających się chronić dziecko przed całym światem. I tak póki co można powiedzieć o lwiej części obsady.

Po pierwszym epizodzie nie interesuje mnie kompletnie los tej interpretacji Kryptonian – jak zginą, to i lepiej, przynajmniej nie będą męczyć siebie i innych tą naciąganą, papierową fabułką ze szwankującą dynamiką narracji czy sztampowo poprowadzoną konwencją. I niby to tylko (na szczęście!) 10 odcinków, a nie – jak w przypadku seriali CW – 23, jednak jeżeli metoda nie zostanie w drastyczny sposób zmieniona, Krypton będzie bardzo miernym przeciętniakiem, doprawdy niewiele lepszym od największych chłamów gatunku.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Więcej informacji o

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?