Ten sezon na pewno nie wygrałby w żadnej klasyfikacji związanej z wyborem najlepszego z gatunku superhero – nie ma co do tego wątpliwości. Ale jeżeli chodzi o najbardziej rozwleczone origin story – tutaj szanse byłyby już spore. Czy to wada? Niekoniecznie. W tym przypadku, choć niektórzy mogą być już znużeni wywlekaniem kolejnych cierpień panny Jones – zwłaszcza po śmierci Kilgrave’a – jest to w pełni uzasadnione. Zwłaszcza, że wskutek pewnego kluczowego dla sezonu plot twistu (którego zdradzić oczywiście nie mogę – a szkoda, bo jest o czym się rozpisać) rozliczenie z przeszłością głównej bohaterki w ostatecznym rozrachunku należy do mocniejszych punktów serialu. Na szczególne brawa zasługuje najlepszy chyba epizod 2. sezonu, w którym poznajemy losy młodszej Jessiki. W jakimś zakresie uzasadniają one jej ogólne podejście do teraźniejszości (czytaj: w dalszym ciągu jednostajność charakteru tej postaci może irytować, ale przynajmniej mamy ciekawą i całkiem ambitną próbę racjonalizacji). Wyjątkowość tego sezonu polega na tym, że tak naprawdę nie ma tutaj właściwego złoczyńcy. To bardzo dobre wyjście z sytuacji, gdyż zamiast ciągłych porównań z niesamowicie zagranym i napisanym Kilgravem mamy nowy punkt wyjścia, który pozwoli nam o nim niemal zapomnieć („niemal”, ponieważ to grane przez Davida Tennanta indywiduum w dość sugestywny sposób nam się na krótko przypomni). Gdyby nie końcówka tej serii – obfitująca w szereg przewidywalnych momentów i parę głupot – wątek główny jeszcze mocniej podwyższyłby końcową ocenę.
Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 2. sezon Jessiki Jones
Reszta wątków jest niezwykle barwna i różnorodna, poruszając przy okazji szereg społecznych tematów – od walki z wszelakimi uzależnieniami, poprzez molestowanie, na ogólnym problemie alienacji we współczesnym świecie kończąc. Nie bez powodu również Jessica Jones została wypuszczona na Dzień Kobiet. Płci pięknej poświęca się tutaj jeszcze więcej niż w sezonie poprzednim – gdzie mimo wszystko koncentrowano się bardziej na samym starciu Jessiki z Kilgravem. I rzeczywiście, w większości przypadków sprawnie to wychodzi. Bazując na raczej rozwiniętych już bohaterach, twórcy nie popadają w często dziś spotykane banały, eksponując cały wachlarz skomplikowanych kobiecych problemów. Mamy kobiety sukcesu, czujące się jak ryby w wodzie w świecie mężczyzn, kobiety żyjące w cieniu partnerów, wreszcie totalne pariaski, zagubione w swoich poszukiwaniach lepszego jutra. Trudno wyłapać w tym względzie jakąś fałszywą nutę czy sztampę. Weźmy np. taką Jeri Hogarth – recenzując pierwsze odcinki skrytykowałem jej część historii, teraz zaś biję się w piersi. Nie zdradzając zbyt wiele, jej postać znajdzie się na życiowym zakręcie, który zmusi do przewartościowania swoich życiowych celów. Oczywiście całkiem słuszny jest zarzut, iż można odczuć pewne deja vu w stosunku do jej perypetii z 1. sezonu, gdzie bezwzględna i bezkompromisowa pani prawnik także przechodzi pewnego rodzaju „objawienie”. Koniec końców jednak scenarzyści wychodzą z tego obronną ręką, rozwiązując sprawę bez przesadnej ckliwości.
Z drugiej strony jest jeszcze Trish, u której dostrzegam tendencję dokładnie odwrotną w stosunku do Hogarth. Na początku jej dalsze przygody intrygowały – w końcu w poprzednim sezonie była to naprawdę dobrze poprowadzona postać – lecz im dalej, tym bardziej zaskakiwała ona swoim egoizmem i bezmyślnością. Tutaj ponownie muszę zacisnąć zęby, żeby nie rzucać czającymi się spoilerami, ale wszelkie jej przyjaźnie, miłostki i działania w kluczowych momentach sezonu sprawiały, że miało się ochotę ją samodzielnie zamordować. Jej graniczący z obłędem kompleks superbohatera, wpadanie w głupie uzależnienia, a nawet wciąganie w nie innych były niemal nie do zniesienia, równocześnie stanowiąc sporą część i tak nazbyt przeciągniętego ogólnego czasu trwania serialu. Dla przeciwwagi, świetnie rozwinął się Malcolm, który w premierowym sezonie ograniczał się raczej do bycia zataczającym się narkomanem. Teraz możemy z czystym sumieniem powiedzieć, że jest to już pełnokrwista postać. Rzadko eksponowany przykład osoby, która uciekając przed jednym uzależnieniem wpada w krzyżowy ogień następnych, tylko mniej oczywistych i szkodliwych, aby tylko desperacko utrzymać się na powierzchni. Szkoda, że z męskiej części obsady tylko jego postać tak dokładnie przedstawiono, bo potencjał był dużo większy. Część bohaterów po prostu porzucono (bądź nie dano im odpowiedniego pola do popisu), część brutalnie usunięto, co jakiś czas serwując nam konstrukty postaciopodobne, istniejące tylko po to, ażeby obśmiać pewne stereotypy. Najlepszym tego przykładem jest chyba Pryce Cheng – nieznośny model jednowymiarowego macho, który nie może znieść konkurencji na równej stopie z tytułową heroską przez sam fakt, że jest ona kobietą. Źle się to komponuje z niebanalnymi zazwyczaj zarysami charakterów płci przeciwnej.
Sam finał sezonu pozostawia nas z kilkoma zasadniczymi przetasowaniami, które sugerują, że wreszcie nadejdzie jakaś zmiana i przestaniemy się babrać w przeszłości, która zaczyna tracić swoją dotychczasową magię. Jessica Jones wciąż pozostaje dobrą propozycję nie tylko dla fanów gatunku i prezentuje dość wysoki poziom, przy okazji dodając nam kilka ciekawych niuansów, których próżno szukać w serialach superhero. Niestety wiele elementów spada na łeb, na szyję, rozwadniając nieco całość. Lekki zawód jest zatem uzasadniony, choć to i tak minimum klasa wyżej od Defenders czy tym bardziej Iron Fista. Może jednak w kolejnej serii – bo jej powstanie to niemalże pewnik – twórcy przemogą się i zmniejszą ilość epizodów z 13 chociaż do „dychy”, wprowadzając trochę mniej rozlazłą narrację?
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe