Serialowi twórcy serwują nam ostatnio przeróżne koktajle form i treści. Jedni bawią się w parodie, inni sięgają po stare, dobre schematy. Podobnie jest z Future Man, które czerpie z twórczości ubiegłego wieku. Jednak tym razem, zamiast stawiać im pomnik tak, jak zrobili to twórcy Stranger Things, naśmiewa się z koncepcji. Mówiąc w skrócie nowy serial Hulu to parodia Terminatora i Powrotu do przyszłości. Czy udana?
Future man stanowi idealną pożywkę dla fanów sci-fi z ubiegłego wieku. Jest to jedna wielka mieszanka schematów znanych nam dobrze z kina lat 80/ 90. Bohaterowie mówią niskim głosem i wyglądają jak wyciągnięci z planu Terminatora. Nie mogło też zabraknąć nawiązań do Powrotu do przyszłości, któremu twórcy poświęcili cały odcinek. Oczywiście to dopiero początek, a prawdziwi fani odnajdą mnóstwo odniesień do innych dzieł, czy gier. Jednak w przeciwieństwie do wspomnianych produkcji, tej nie należy traktować poważnie. Jest to czysta parodia, niestety mało śmieszna i niezbyt oryginalna.
Historia została poprowadzona według dobrze nam znanego schematu od zera do bohatera. Głównym bohaterem jest życiowy nieudacznik Josh Futturman (Josh Hutcherson), który mieszka z rodzicami, pracuje jako woźny w laboratorium Kronish, a wolny czas spędza na graniu w gry wideo i masturbowaniu się do plakatu jednej z bohaterek. Jego życiowym celem jest przejście wszystkich poziomów gry, która przez innych uważana jest za nie do pokonania. Po długich starań, w końcu mu się udaje i właśnie wtedy zaczyna się jego życiowa przygoda. Z przyszłości przybywają Tiger (Eliza Coupe) i Wolf (Derek Wilson), którzy biorą naszego bohatera za swego wybawcę. Jak się okazuje fabuła gry, w którą z takim zamiłowaniem grał nasz bohater jest prawdą, a nasz świat w przyszłości czeka zagłada. Sama gra stanowiła swego rodzaju trening mający na celu wyłonienie osoby, która wszystko powstrzyma. Niestety wybranek nie jest tym, kogo się spodziewali nasi przybysze z przyszłości. Jednak jest już za późno i cała trójka rusza w podróż w przeszłość, by zmienić bieg historii.
Zobacz również: Stranger Things – recenzja 2. sezonu
Fabuła może i brzmi skomplikowanie, ale wierzcie mi, że taka nie jest. Główną jej osią jest powstrzymanie za wszelką cenę doktora Eliasa Kronisha (Keith David) chcącego wynaleźć lek na opryszczkę, którą zaraził się w młodości. To właśnie jego poszukiwania doprowadzą do wytworzenia się biotyków, które zaczęły zagrażać ludziom. Sam pomysł nie jest świeży, a cała fabuła składa się z dobrze nam znanych schematów. Twórcy nie potrafią nas niczym zaskoczyć. Może poza żenującym żartami, które oscylują wokół tematyki seksu i śmierci. Przemoc – to według twórców idealny temat do żartów. Na szczęście ludzkości i nieszczęście scenarzystów powykrzywiane na wszystkie strony palce, czy też rzeź w kotłowni nie każdego śmieszą. Można na różne rzeczy przymknąć oko lub uznać je za pewną konwencję, jednak wszystko ma swoje granice dobrego smaku, a zbytnie powielanie takich żartów je przekracza. Gdyby to jeszcze miało jakiś sens lub budowało fabułę tak jak np. erotyczne żarty w American Vandal. Tutaj jednak większość humoru jest wymuszona, a udane żarty można zliczyć na palcach jednej ręki.
Wielka szkoda, że twórcą nie udało się z tego wyciągnąć czegoś więcej. Serial jest bowiem śliczny wizualnie. Chłodne, pełne niebieskich barw zdjęcia współczesności świetnie kontrastują z ciepłymi zdjęciami przeszłości i czarną stylistyką gry, czyli przyszłości. Charakteryzacja i scenografia jest na najwyższym poziomie. Nawet efekty specjalne dają radę. Również muzyka idealnie się wkomponowuje, nadając jednocześnie wybranym sceną odpowiedni klimat. Początkowo byłam trochę zawiedziona, że twórcy poszli na łatwiznę i wybrali cyberpunk. Ten styl muzyczny pojawia się w połowie filmów o tematyce sci-fi, które obecnie wychodzą. Na szczęście w kolejnych odcinkach postarano się bardziej i sięgnięto po stare dobre hity, a także mniej znane wytwory współczesnej sceny muzycznej.
Zobacz również: Atomic Blonde – recenzja filmu akcji z Charlize Theron
Jednak co nam po dobrej muzyce, kiedy fabuła stoi i kwiczy. W pierwszych dwóch odcinkach nie ma nic godnego uwagi. Najciekawszą sceną jest taneczna walka bohaterów, która nie tylko popycha akcję naprzód, ale również bawi. Niestety jest to jeden z nielicznych przypadków w tym dziele, gdzie coś przykuwa naszą uwagę na dłużej niż 3 sekundy. Fabularnie serial miota się pomiędzy schematami. Rozumiem, że miała to być parodia znanych filmów i gier, jednak brakuje tutaj elementu łączącego wszystkie wątki w płynny sposób. Dopiero pod koniec 3 odcinka pojawia się nadzieja, na jakieś rozwinięcie lub ciekawy twist fabularny. Człowiek jest jednak już zbyt zniesmaczony tymi samymi żartami i znudzony brakiem większego rozwoju, że nie ma siły sięgnąć po kolejny odcinek. Zresztą ta nadzieja i tak jest w tym przypadku płonna.
Jeśli więc nie fabuła, to może chociaż bohaterowie zatrzymają nas na dłużej? Niestety i tym razem się zawiedziemy. Aktorsko serial daje nawet radę. Josh Hutcherson znany do tej pory szerszej publiczności z roli Peety w Igrzyskach Śmierci daje radę, dźwigając na swoich barkach cały serial. Jednak to nie on skradnie Wam serca, a Derek Wilson wcielający się w Wolfa. To jednak za mało, by zostać na dłużej. Głębia wykreowanych postaci jest podobna do tych z sitcomów. Mówiąc jaśniej: nasi bohaterowie są jednowymiarowi, a ich charakter można opisać jednym zdaniem, jeśli nie słowem. Jeszcze cień szansy na jakikolwiek rozwój ma nasz główny bohater, jednak nie oczekiwałabym tutaj jakiś psychologicznych przemian.
Zobacz również: Grace i Grace – recenzja miniserii Netflixa
Ostatecznie mogę powiedzieć: veni, vedi, vici… Na całe szczęście ten serial ma dość krótkie odcinki. Mimo że widziałam jedynie 4 epizody, nie czuję potrzeby, by sięgać po więcej. Myślę, że nowa produkcja Hulu niczym nas już nie zaskoczy. Twórcy poszli po linii najmniejszego oporu, wrzucając do jednego naczynia różne schematy i mieszając je bez większego pomysłu. Dla pikanterii dodali brutalne żarty i seksualne aluzje. Z zewnątrz wszystko wygląda ładnie, jednak smakuje dość mdło i nudno. To wszystko już gdzieś było… i to dużo smaczniej podane.
Ilustracja wprowadzenia: fot. materiały promocyjne Future Man
„Mimo że widziałam jedynie 4 epizody, nie czuję potrzeby, by sięgać po więcej. Myślę, że nowa produkcja Hulu niczym nas już nie zaskoczy. Twórcy poszli po linii najmniejszego oporu, wrzucając do jednego naczynia różne schematy i mieszając je bez większego pomysłu. Dla pikanterii dodali brutalne żarty i seksualne aluzje. Z zewnątrz wszystko wygląda ładnie, jednak smakuje dość mdło i nudno. To wszystko już gdzieś było… i to dużo smaczniej podane.”
W pierwszych 4 episodach nie został ukazany jeszcze kunszt kulinarny Wolfa.. Nic więc dziwnego, że uznałaś to za niedoprawione.
Moim zdaniem powinno się obejrzeć chociaż jeden sezon żeby móc potem oceniać. Obejrzałam oba i moim zdaniem serial jest świetny. Zwroty akcji i tak dalej. Czekam na kolejny 3 sezon.