Wbrew pozorom najnowszy sezon American Horror Story okazał się wyjątkowo spójny na tle poprzedników. Oczywiście, mnogość postaci i wątków oraz swoiste podróże w czasie mogły na początku sprawiać wrażenie chaosu, jednak w końcu poszczególne historie zostały zamknięte, a ich wspólny mianownik został wyraźnie nakreślony – Ameryka pod przywództwem Donalda Trumpa. Rządy białych mężczyzn i wynikający z tego mizoginizm stały się pożywką dla akcji poszczególnych odcinków i tak zrodził się Kult – sekta wielbiąca radykała dyktującego nowy porządek świata.
Wygrana Trumpa to nie tylko zwycięstwo Republikanów nad Demokratami, ale ustanowienie nowych wartości i zasad. Prawa mniejszośći nie będą się już liczyły, a ktokolwiek sprzeciwi się nowemu ustrojowi zostanie ośmieszony lub (w razie konieczności) zabity. Tak przynajmniej sądzi Kai (Evan Peters), który w życiu przeżył niemało, a teraz chce sięgnąć gwiazd. Najpierw miejsce w Kongresie, potem Biały Dom. Skoro Trump wygrał to dla białego, silnego mężczyzny wszytsko jest możliwe, prawda? Dlatego Kai postanawia zgromadzić swoich zwolenników, osoby wątpiące, zdegradowane, bez szansy na sukces, aby pod przykrywką pomocy i okazania zrozumienia zbudować kult jednostki. Kult siebie.
Zobacz również: Grace i Grace – recenzja miniserii Netflixa
Po drugiej stronie opowieści znajdują się Ally (Sarah Paulson) i Ivy (Alison Pill), lesbijki, które wspólnie wychowują syna Oza. Jego biologiczną matką jest Ally, ale na początku historii nie ma to jeszcze znaczenia. Chłopiec stanie się kartą przetetargową w dyskusji o męskiej dominacji dopiero kiedy sytuacja stanie się już bardzo dramatyczna. Kobiety są tutaj uosobieniem mniejszości, które po przegranych przez Hilary Clinton wyborach prezydenckich, straciły wiarę w zwycięstwo w wlace o swoje przywileje (chociaż może trafniejszym sformuowaniem byłoby: równe prawa). To one na początku mają wyznaczoną w serialu rolę ofiar, które powinny bać się jutra.
Zresztą nie tylko napięcie wynikające z niepewności jaką niesie nowa władza jest źródłem strachu dla bohaterek. Motyw morderczych klaunów i rosnącej paranoi, u podłoży której leży choroba psychiczna są jak najbardziej obecne. I chociaż to Ally zmaga się ze strasznymi wizjami i bierze udział w spotkaniach terapeutycznych, aby je zwalczyć, jej załamania odbijają się rykoszetem na jej partnterce i stawiają pod znakiem zapytania przyszłość ich związku.
American Horror Story: Kult bazuje na bardzo ciekawej konwencji – w realnych czasach i miejscu tworzy atmosferę strachu przed nieograniczoną władzą – to nie zmutowane potwory czy umarli wypruwający się z wnętrza hotelowych materaców (jak to było w poprzednich sezonach) są źródłem niepokoju, ale sytuacja polityczna. I to właśnie ona napędza chorą rządzę władzy i odwet tych, którym nowy ustój nie pasuje. Nie bez powodu w kilku epizodach mamy do czynienia z wątkami historycznymi. Pierwszym z nich jest zamach Valerie Solanas (Lena Dunham) na Andy’ego Warhola (ponownie Evan Peters). Solanas wierzyła w wyższość kobiet nad mężczyznami i stworzyła specjalny manifest udowadniający tę tezę. Andy był dla niej na początku wizjonerem, śmiałym artystą, a później widziała go tylko jako białego mężczyznę, który wykorzystuje swoją pozycję społeczną, żeby angażować w swoje projekty kobiety i nie wypłacać im wynagrodzenia. Postanowiła go zastrzelić. W American Horror Story historia idzie troszeczkę dalej – Solanas walcząca z załamaniem nerwowym zostaje odwiedzona przez ducha Warhola. Zjawa ośmiesza ją i udowadnia, że nikt nie pamięta o niej w żadnym innym kontekście niż dokonanie zamachu na wielkiego artystę. Ona sama zostanie zapomniana, podczas gdy Andy będzie dzięki niej wciąż żył w osobliwy sposób. Z historycznych osób, które stały się jednostkami kultu zostaje przywołany też niesławny Charles Manson oraz Jim Jones, pod wpływem którego setki ludzi dokonały masowego samobójstwa. Kai wzoruje się na nich, a jego strategia działa, ponieważ z każdym odcinkiem jest w stanie przyciągnąć pod swoje skrzydła coraz więcej zwolenników.
Zobacz również: Punisher – recenzja 1. sezonu hitu Netflixa!
Historia mogłaby się zakończyć spektakularnym zwycięstwem Kaia przypominającym bezkompromisowy szturm Franka Underwooda z House of Cards na Biały Dom. Tak się jednak nie dzieje. Spotyka on bowiem na swojej drodze trudności, a jednym z jego największych wrogów okazuje się jego zagorzała zwolenniczka. Okazuje się, że nawet najbardziej wpływowa jednostka może spotkać konkurencję, a krzewienie ideologi strachu może wielu wręcz na różne obawy uodparniać. Twórcy stworzyli naprawdę spójny portret współczesnego, amerykańskiego społeczeństwa. Zmiany zachodzące w charakterze i postawach różnych postaci zostały wyraźnie uzasadnione. Wątków, jak to w AHS, było naprawdę dużo, ale mimo wszytsko tworzyły razem zwartą całość. Subtelne zasiewanie strachu było bardziej widoczne niż naturalistyczne sceny mordów (chociaż i tych nie zabrakło), a i scen nieuzasadnionych albo absurdalnych było naprawdę niewiele. Paranoja i stan napięcia towarzyszyły większości epizodów, a takie chyba było założenie twórców.
Podsumowując uważam ten sezon za naprawdę dobry. Moje wysokie oczekiwania jakie pojawiły się na początku Kultu – zostały zaspokojone. Myślę, że mimo powtarzalności w jaką łatwo wpaść, tworząc siódmy raz z rzędu horrorwy serial – twórcom udało się wykrzesać pewną świeżość, nowe spojrzenie na strach i wykreować nowe postaci kryjące się za znanymi z poprzednich sezonów twarzami. Jestem pozytywnie zaskoczona i mam nadzieję, że mimo prac nad American Crime Story, Ryan Murphy znajdzie czas na kontynuowanie Horroru. Podejrzewam, że ma pomysły na jeszcze wiele ciekawych historii i mam nadzieję, że którąś z nich umieści w nowym sezonie.