Punisher – recenzja 1. sezonu hitu Netflixa!

Wszystko zaczęło się w drugim sezonie Daredevila. Nowa inkarnacja Franka Castle’a wdarła się przebojem do Hell’s Kitchen, zaskakując wszystkich. Mając ponad dwa razy mniej czasu ekranowego od tytułowego superherosa, Jon Bernthal skopał tyłek Mattowi Murdochowi na jego własnym terenie – i nie mówię w tym przypadku o fabularnych potyczkach Diabła z Punisherem. Rola Franka była tak bardzo wyrazista i przekonująca, że ogromna część widzów zaraz po sezonie zaczęła żądać samodzielnej produkcji z kontrowersyjnym antybohaterem w roli głównej (powstała nawet petycja do Netflixa). Co jasne, niedługo potem mieliśmy oficjalną zapowiedź o rychłym starcie produkcji, a potem już trzeba było czekać na pierwsze materiały promocyjne, a wreszcie premierę. Doczekaliśmy się – w tym tygodniu na platformie Netflixa zobaczymy powrót Punishera. I to jaki!

Historia przedstawiona w 1 sezonie Punishera odnosi się przede wszystkim do losów Franka po tym, jak udaje mu się osiągnąć to, co realizował w okresie swojego pojawienia się w Daredevilu. Pierwsze sceny pokazują nam zatem, jak mściciel z charakterystyczną czachą narysowaną na kamizelce kuloodpornej pozbywa się ostatnich zbirów, po czym znika z radaru. Finguje własną śmierć i idzie do pracy na budowie z nową tożsamością. Jak można się domyślić, po kilku miesiącach tkwienia w letargu i samotnej walki z własnymi demonami Castle trafia na sytuację, która skłania go do powrotu na uprzednio obraną ścieżkę i zmierzenia się z tymi, którzy w sposób bezpośredni odpowiadają za śmierć jego rodziny.

Zobacz również: Kim jest Punisher? Historia antybohatera #9

Gdy czekałem na ten serial, obok podekscytowania niemal na równi odczuwałem solidne obawy. W końcu nie jest to część z dawna już zaplanowanej wizji tworzenia spójnego serialowego uniwersum, tylko dość spontaniczny efekt próśb wielu widzów. Równie dobrze moglibyśmy oglądać mętną serię strzelanin i pretekstowej fabuły, która jest tylko po to, by spełnić zachciankę tysięcy fanów. Ewentualnie dość trudny do ukazania materiał komiksowy mógłby wpaść w ręce człowieka, który nie ma zielonego pojęcia o pierwowzorze, serwując uładzoną historyjkę z miałką fabułą – przecież już doświadczyliśmy takiego bólu przy okazji wątpliwej przyjemności oglądania Iron Fista. Jakże się cieszę, że wszystkie te obawy okazały się zupełnie bezpodstawne. Punisher to samodzielna, zupełnie integralna w stosunku do ekipy Defenders produkcja. Oczywiście nosi pewne znamiona podobieństwa, w końcu wszystko dzieje się w tym samym świecie. Dlatego w jakimś miejscu spotkamy węszącą bliską przyjaciółkę Matta Murdocha, czyli dziennikarkę Karen Page, gdzie indziej błyśnie nam policjant, którego mogliśmy spotkać w przeszłości. Do tego punkt wyjścia narracji niewiele się różni od innych netflixowych hitów: protagonista znajdujący się w martwym punkcie swojego życiorysu, który trafia na sytuację zmuszającą go do zrewidowania aktualnych planów. Trochę to mimo wszystko może wprowadzić nutkę poczucia przewidywalności w pierwszych epizodach, leniwa narracja w wielu odcinkach nie każdemu będzie pasowała, z kolei gdzieś w środku sezonu jest nieco ospalej i dochodzi do ważnego punktu przełomu (ale z drugiej strony nie musimy irytować się ponownie skrajną zmianą tonacji po pierwszej połowie odcinków, jak to miało miejsce w 2. sezonie Daredevila i Luke’u Cage’u) – widzowie zaznajomieni z uniwersum znają te sztuczki aż za dobrze. Ale na tym koniec.

Punisher jest wejściem w mroczny świat Franka. Twórcy nie pozwalają nam o tym zapomnieć, regularnie od samego startu aż do końca serwując nam rwane retrospekcje z życia umęczonego współczesnego wojownika. Pomimo drobnych uwag związanych z początkiem, sam moment, gdy po wybiciu całych szeregów wrogów nie ma już, zdawałoby się, żadnych celów do wyeliminowania i pozostała mu już bolesna wegetacja, został uchwycony znakomicie. Tym mocniej satysfakcjonuje jego stopniowy powrót do „zawodu” (to było nieuniknione, więc nie ma tu miejsca na spoiler). Fabuła krąży wokół dawnej sprawy z wojskowych czasów Franka. Sprawy, która została zatajona, a wyjście jej na światło dzienne przysporzy kłopotów wielu osobom, które się na niej wzbogacili. Przy okazji scenariusz zahacza o znany już z epizodu w Daredevilu problem zabijania przestępców, rodzą się nowe subwątki w tle związane z traktowaniem kombatantów militarnych i jeszcze kilka dodatkowych rozgałęzień. Wszystko zostaje sprawnie rozrzucone po sezonowej planszy, a czynnikiem spajającym pozostaje oczywiście Punisher i jego wojna ze światem, a także po części z samym sobą. Jest tak przebiegły, jak na komiksowych kartach tudzież podczas konfrontacji z Mattem Murdochem, ale jednocześnie scenarzyści nie czynią z niego w ramach fan service’u niezniszczalnego herosa. Zgodnie z podejściem do swoich bohaterów w serialach superhero Netflixa, Castle jest wielokrotnie łamany i łatany na nowo, co rusz naciąga się granice jego możliwości niczym strunę, nie szczędząc mu wrzucania w sytuacje dalekie od jego strefy komfortu. Raz nawet zmuszony zostaje do poczucia na własnej skórze, jak superherosom trudno jest obezwładnić wrogów… nie zabijając ich na miejscu. Lecz gdy już dochodzi do ostateczności, otrzymujemy to, czego mamy prawo żądać od takiego serialu: pomysłowo zrealizowaną krwawą łaźnię i momentami bardzo drastyczne sceny, przy których mordobicia Daredevila wyglądają niczym radosne tańce serialowego Iron Fista. Całość jest wspaniale zwieńczona przez klimatyczne rockowe dźwięki – w zależności od sytuacji solówki na gitarze akustycznej bądź mocne, elektryczne riffy.

Ale Punisher to nie tylko Frank Castle. To cała gama różnych ciekawych postaci – od weterana wojennego nieradzącego sobie z powrotem do normalnego życia, poprzez wysoko postawionego oficera, na funkcjonariuszach policji kończąc (jak widać, w każdym serialu Marvela od Netflixa muszą być jacyś ich reprezentatywni przedstawiciele). Do wyboru, do koloru. I szczerze mówiąc, tych różnych punktów widzenia, które dostają swój głos w przeciągu 13 odcinków, jest na tyle dużo, że doprawdy niewiele brakuje do przeciążenia (a dla niektórych być może już do niego w jakimś stopniu doszło). Mimo wszystko jednak twórcom udaje się jako tako zapanować nad całym tym bałaganem. Może nie na tyle, by stworzyć mozaikę charakterów na poziomie The Wire, ale wystarczającą na godziwe poprowadzenie poszczególnych postaci i domknięcie najistotniejszych wątków. Cieszy to, że jeżeli już twórcy nie mogą się powstrzymać od wstawiania kliszy ambitnej kobiety z policji, to przynajmniej nie musimy przyglądać się jej marnym – nie tylko jak na detektywa, ale i dorosłą osobę – zdolnościom dedukcji (tak, piję do Misty Knight z Luke’a Cage’a). Świetnie też idzie wprowadzanie kolejnych starych znajomych Franka z okresu służby wojskowej, na czele z dość skomplikowaną postacią Billy’ego Russo, pełnego cynizmu najlepszego kumpla Punishera (grający go Ben Barnes po ubiegłorocznym Westworld ponownie pokazał, że jest kimś więcej niż człowiekiem z ładną buzią). Ale na największe brawa zasługuje postać Micro – tajemniczego informatyka, którego los połączy z Frankiem. Pomijając już to, że sam w sobie jest niezwykle ciekawą personą, jego pełna sprzeczności więź z głównym bohaterem tego serialu jest napisana wprost niesamowicie. Nie ma tam żadnej fałszywej nuty, zaś dialogi pomiędzy nimi należą do najlepszych momentów sezonu. O czarnych charakterach nie chcę się rozpisywać, bo po części możemy być zaskoczeni stosunkowo niestandardowym ostatecznie podejściem. Nie są to może przeciwnicy na miarę Killgrave’a czy Fiska, jednak mam wrażenie, że w sytuacji, gdy jednym z wrogów sezonu Castle’a jest sam Castle, mogłoby dojść do zbytniego przeładowania w tej materii.

Punisherowi tak naprawdę nie da się wlepić oceny, która zadowoli większość. Zależy od tego, czego się oczekuje od serialu. Jeśli o mnie chodzi, jestem w pełni usatysfakcjonowany. Otrzymałem bezkompromisowego ex-superżołnierza, który stracił wszystko, co było dla niego najważniejsze i paliwem dla większej części jego egzystencji jest nieokiełznana, czasem niemalże ślepa żądza zemsty. Razem z nim podążałem przez ciemne zakamarki jego duszy, czekając na to, w jaki sposób wykaraska się z kolejnych kłopotów (bo to, że mu się ostatecznie uda, było chyba od początku jasne jak słońce). Otrzymałem nawet więcej niż chciałem, bo kilka bardzo ciekawych postaci, które bardzo chętnie zobaczyłbym w przyszłości. Dawno nie pozwoliłem sobie w recenzji na tak dużą dawkę subiektywizmu. Z drugiej strony uważam, że w niektórych szczególnych przypadkach to nawet zdrowe. A podróż przemierzanie piekła na ziemi u boku Franka wciągnęła mnie znacznie mocniej aniżeli którakolwiek dotychczas ukazana netflixowa propozycja superhero.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?