Nie wiem, jak wyglądałyby media skierowane do młodych dorosłych, gdyby nie Archie Comics. Wydawnictwo to miało spory wkład w to, jak dziś postrzegamy nastolatków, gdyż wydanie pierwszego komiksu z rudzielcem w roli głównej wywołało reakcje łańcuchową, powołując do życia kolejne nastoletnie postacie. Dlatego też, gdy telewizja CW zapowiedziała serial na podstawie powieści graficznych o Archiem, poczułam się tak, jakby ktoś wielkim mieczem przedzielił mnie na pół! Jedna połowa była do pomysłu nastawiona bardzo krytycznie i przymykała oczy przy każdej kolejnej informacji o obsadzie i fabule. Druga połowa z utęsknieniem patrzyła na komiksy Marka Waida (autora głównej serii Archie, która powstała w wyniku rebootu) i szeptała: „z tego można zrobić tylko coś wybitnego”. Z wielką lekkością serca przyznaję – pierwsza połówka się myliła, druga ani trochę nie chybiła! Nie ma lepszego serialu komiksowego od Riverdale.
Od pierwszego odcinka serial łapie widzów w sidła i podtyka im pod nos pytanie – kto zabił Jasona Bloosoma? Czwartego lipca chłopak wraz ze swoją siostrą bliźniaczką, Cheryl, wypływa na rzekę Sweetwater, dziewczynie do wody wpada rękawiczka, a jej nobliwy brat – nie wahając się ani chwili – po nią sięga. Jason zostaje porwany przez nurt rzeki, a rozpaczająca rodzina chowa pustą trumnę tydzień później. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że na początku roku szkolnego rzeka wypluwa z siebie ciało chłopca. Ciało z wielką dziurą po kuli.
Rozwiązanie zagadki nie jest w żaden sposób satysfakcjonujące – to jeden z tych przypadków, w których to droga przebyta przez bohaterów, ich własne śledztwo i teoretyzowanie przez widzów jest ważniejsze. Niemniej jednak, żałuję, że twórcy nie pokusili się o ciekawsze rozwiązanie, chociażby takie, które gloryfikowałoby powód morderstwa. Takowe też padło (i, według reżysera, jest o wiele ważniejsze niż kwestia tego, kto zabił), ale ukazane zostało bez jakiekolwiek impetu i finalnie wydaje się bardzo pretekstowe. Zaskakuje mnie to, że w Riverdale nie ma żadnych niepotrzebnych wątków. Wszystko bardzo płynnie się zazębia i przecina, odciskając piętno na bohaterach.
Postacie występujące w komiksach o Archiem są archetypami zarysowanymi lata wstecz. Od czasów, gdy pieczę nad nimi zaczął sprawować Dan DeCarlo (to od jego czasów przywiązuje się nadanie kobietom z komiksów Archie Comics konkretnego charakteru), żadne rysy na ich charakterach czy zmiany wynikające z fabuły nie były permanentne. Riverdale sprytnie się nimi zabawiło, traktując komiks-matkę z należytym szacunkiem. Betty wciąż jest „dobrą dziewczyną z sąsiedztwa”, ale ma też swoją mroczną stronę – podkreślaną z kadra na kadr. I choć została odkryta dopiero częściowo, widz ma świadomość, że to, co najmroczniejsze, dopiero przed nami. Veronica uwielbia pławić się w luksusach i potrafi okręcać sobie ludzi wokół palca, ale stara się ograniczać swoje nowobogackie zapały. Jughead Jones to rasowy Holden Caufield skrzyżowany z Jimem Starkiem. Inteligentny nastolatek, który zwraca uwagę na nic i na wszystko. Outsider, którego odizolowanie wynika z ciężkiej sytuacji rodzinnej (a nie z kaprysu). Najsłabszym ogniwem gangu jest Archie, którego charakter można porównywać z Troyem Boltonem z High School Musical – jest płaski. Nawet postacie drugoplanowe mają ciekawsze tło i przyciągają uwagę widza na dłużej. Komiksowy Archie posiada trzy firmowe atrybuty – dobre serce, gapowatość i brak jakiegokolwiek przywiązania do kobiet. Cieszy mnie to, że trzecia cecha jest w serialu eksplorowana (i Archie zmienia dziewczyny jak rękawiczki), ale mam wrażenie, że zekranizowanie tylko przywar bohatera było złym pomysłem. Fakt, Archie miewa odruchy dobrego serca, ale nie są one ani tak przejrzyste ani systematyczne, jak te Ronnie. Z ciapowatości bohatera nie zostało kompletnie nic, ba! Archie pracuje na budowie i regularnie ćwiczy. To prawdziwy wzór teendramowej męskości.
Jedną z największą zalet serialu jest szeroki wachlarz postaci drugoplanowych, których nie można wpakować do dualistycznego worka. Każdy ma swoje wady i zalety, a – jak pewnie dobrze wiecie -nastolatki rzadko trwają w emocjonalnej stagnacji i wszystko potrafi zmienić się u nich z godziny na godzinę. Tak jest też w Riverdale, dzięki czemu ten spójny pejzaż młodzieńczych lat ląduje jedynie półkę niżej od tego ukazanego w Freaks and Geeks. Oczywiście, wszystko jest tu odrobinę przesłodzone, każdy zdaje się mieć umysł erudyty, a większość aktorów już dawno opuściła mury szkoły średniej, ale te małe mankamenty rekompensują żywe dialogi (z wieloma odniesieniami do popkultury!) i niejednoznaczne figury. Na pochwałę zasługuje też dobór starszego pokolenia miasteczka. Producenci wiedzieli, co robią, zatrudniając do serialu wielkie nazwiska z lat 90. Oprócz młodych, nieopierzonych (i czasami bardzo manierycznych) aktorów w serialu można oglądać między innymi Luke’a Perry’ego (Beverly Hills 90210), Mädchen Amick (Twin Peaks), Skeeta Ulricha (Krzyk) i Molly Ringwald (Klub winowajców). Role opiekunów na szczęście nie zostały podpięte do ukazania konfliktu pokoleń (jak to bywa w takich produkcjach) i nawet oni dostali swoje własne osie fabularne.
Wizyta w Riverdale nie byłaby tak magnetyzująca, gdyby nie trud włożony w reżyserię dzieła. Roberto Aguirre-Sacasa zadbał o każdy najmniejszy detal, dzięki czemu śmiało mogę napisać – to najładniejszy serial, jaki kiedykolwiek widziałam. Neonowa, trącająca latami 80. estetyka przerywana jest teledyskowymi ujęciami. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że reżyser miał dokładne wyobrażenie niektórych scen w swojej głowie, czego efekt możemy podziwiać na ekranie. Zgodnie z wizualną częścią serialu gra też muzyka. Niezależne kawałki przeplatają się z oryginalnymi piosenkami i coverami w wykonaniu Archiego oraz zespołu Pussycats. Uwierzcie mi, tego soundtracku można słuchać w pętli!
Jak już wspomniałam na wstępie – nie ma lepszego serialu komiksowego od Riverdale. Największym minusem komiksowych produkcji najczęściej jest to, że ich reżyserowie gubią się w zawiłych geekowskich labiryntach i finalnie dostarczają materiał wyprany z jakiekolwiek szacunku do materiału źródłowego. Wielkie brawa należą się osobie, która na stołek reżysera zaproponowała Roberto Aguirre-Sacasa; szefa kreatywnego Archie Comics i autora jednej z najlepszych serii komiksowych ostatnich lat – Afterlife with Archie. Aguire-Sacassa wypchał Riverdale nawiązaniami do macierzystych komiksów, popkultury i klasyki filmowej. Michał Chaciński napisał kiedyś, że żaden krytyk nie jest obiektywny. Zgadzam się z tym stwierdzeniem i przyznaję, nie oglądałam Riverdale jako osoba bezstronna, a przede wszystkim jako geek kręcący się w tych samych obrębach popkultury, co reżyser i właśnie takim osobom najbardziej polecam ten serial. Jeżeli jesteście znudzeni wymuszoną powagą teendram i nie jesteście tylko niedzielnymi fanami popkultury, jest spora szansa na to, że amor o imieniu Riverdale zestrzeli was swoją krwistoczerwoną strzałą.