Twórcy mieli podane wszystko na tacy. Wystarczyło tylko przekształcić dobry koreański scenariusz na amerykańskie realia, dopracować drobne potknięcia i wybrać charyzmatycznych aktorów. Niestety tym razem ABC poległo. Somewhere between, który jest wzorowany na koreańskiej dramie God’s Gift: 14 Days, okazał się totalnym niewypałem.
Nowy serial ABC miał spory potencjał. Koreański pierwowzór, na którym bazowali scenarzyści Somewhere Between, spotkał się z dobrym odbiorem widzów, nie tylko w Korei. Historia matki, która cofa się w czasie, by powstrzymać śmierć swojej córki, podbiła serca wielu ludzi. God’s Gift: 14 Days – można by opisać jako świetny, pełen napięcia i zwrotów akcji thriller, którego jedynym mankamentem był zbyt chaotyczny koniec. Wystarczyło go tylko poprawić i mielibyśmy dzieło prawie idealne. Ba, można było z tej historii wyciągnąć jeszcze więcej. Somewhere between rozjeżdża się jednak w każdym aspekcie. Czy mówimy o fabule, grze aktorskie, czy stronie wizualnej.
Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 1. odcinek The Mist
https://www.youtube.com/watch?v=qgY2pu1UoIA
Zacznijmy od warstwy fabularnej, która oryginalnie zawierała się w 16-godzinnych odcinkach. ABC zdecydowało się jedynie na 10 odcinków 40-minutowych, co spowodowało odrzucenie wielu elementów. Przez to fabuła jest strasznie chaotyczna, a miejscami nawet nielogiczna. W pierwszym odcinku nie tylko poznajemy rodzinę Price’ów, ale również możemy obserwować śmierć ich córki. To, co powinno być odsłaniane przed widzami stopniowo, mamy podane od razu. Ledwo poznaliśmy wszystkich bohaterów, a już musimy się z nimi żegnać. Nie martwcie się jednak, bo za chwilę scenarzyści zafundują nam szybki powrót głównej bohaterki do przeszłości. A to wszystko zapakowane w zaledwie czterdziestu minutach. Gdyby nie znajomość oryginału, trudno by mi się było w tym wszystkim odnaleźć. Scenarzyści starali się upakować w pierwszym odcinku to, co mieściło się pierwotnie w trzech godzinach. Powyrzucali więc dość istotne wątki, które nie tylko wprowadzały wiele do dalszej historii, ale też prezentowały widzom bohaterów.
W amerykańskiej wersji nie możemy liczyć na dogłębne przedstawienie wszystkich postaci, a jest ich sporo. Scenarzyści zdecydowali się bowiem zachować wszystkich oryginalnych bohaterów, oczywiście odpowiednio ich zmieniając. I tak zamiast spokojnej i opanowanej bohaterki, dostaliśmy panikarę, która wyglądem przypomina bardziej kelnerkę w barze szybkiej obsługi, niż prowadzącą poważny program telewizyjny. Również jej córka potrafi zirytować, a jej śmierć nie wzbudza w widzu takiego współczucia, jak powinna. Tak po prawdzie to w ogóle nie wzbudza żadnych emocji, bo twórcy nie potrafią odpowiednio stopniować napięcia. Wszystko jest tutaj bardzo jałowe. Zbyt szybko przechodzą z jednej sceny do drugiej, nie dając ani chwili na zastanowienie. Mamy przez cały czas wrażenie, że twórcy popychają widza ku końcowi pierwszego odcinka. Dopiero w drugim na trochę zwalniają. Strona wizualna oraz muzyka również nie pomagają w odbiorze. Mamy zaledwie kilka ładnych kadrów, ograniczających się głównie do jeziora, w którym zginęła córka głównej bohaterki. Brakuje tutaj klimatu tajemnicy, który był w pierwowzorze. A sekretów i zagadek jest naprawdę sporo. Co chwilę mamy do czynienia z nowymi tropami i zwrotami akcji. Gdyby tylko twórcy Somewhere between potrafili to wykorzystać, byłoby naprawdę dobrze.
Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 1. sezon The Last Tycoon
Trudno mi uwierzyć, że z czegoś na dobrym poziomie można było stworzyć coś, co nie trzyma w ogóle żadnego poziomu. Na próżno szukać tutaj jednego winowajcy tego całego marazmu. Moim zdaniem wszyscy dołożyli swoją cegiełkę. Oczywiście w pierwszej kolejności trzeba obwinić reżysera, który nie potrafił opanować tego chaosu. Również scenarzyści, którzy starali się to wszystko skrócić do maksimum, przez co serial utracił charakter, nie są bez winy. Swój wkład włożyli też z pewnością aktorzy, którzy nie potrafili się odnaleźć w całej historii. A już wisienką na torcie jest nieumiejętny montaż, który tylko potęguje wrażenie chaosu. Zwyczajnie szkoda czasu na Somewhere between. Jeśli kogoś zaintrygowała historia, polecam po prostu sięgnąć po oryginał, któremu amerykańska wersja nie dorasta nawet do pięt.