Sekretny ślub, nieoczekiwany poród, rodzinne zawirowania, dwie śmierci i zły omen w postaci czarnego księżyca – premierowy odcinek trzeciej serii Poldarka obfituje w to wszystko, od czego Debbie Horsfield na przestrzeni minionych dwóch sezonów po mistrzowsku uzależniała widzów kostiumowej produkcji BBC One.
W porównaniu z wydarzeniami poprzedniego sezonu, które podzieliły brytyjskich widzów i uczyniły z kapitana Rossa Poldarka (Aidan Turner) postać już nie tylko chołubioną, ale i kontrowersyjną, po powrocie do świata bohaterów sagi Winstona Grahama można odnieść wrażenie, że zapanował w nim względny spokój. Oczywiście, to tylko cisza przed kolejną burzą. Jak nietrudno się domyślić, momentem, w którym zadrży fasada pozorów, będzie przyjście na świat młodego… no właśnie: Warleggana, czy może jednak Poldarka? Prócz – dość pretensjonalnego, owszem, ale wynikającego z określonej konwencji i treści książkowego pierwowzoru – wątku głównego, krążącego po orbicie miłości, zdrady i tajemnicy poliszynela, już w pierwszym epizodzie zarysowane zostają, mniej lub bardziej obiecujące, kontynuowane lub nieśmiało zadziergiwane, wątki poboczne.
Mowa przede wszystkim o doktorze Dwightcie Enysie (Luke Norris) i Caroline Penvenen (Gabriella Wilde) – ich związkowi kibicuje się przecież równie mocno, co Rossowi i Demelzie (Eleanor Tomlinson) na początku ich wspólnej drogi. Zgodnie z zapowiedzią, pojawiają się także nowe twarze: Drake (Harry Richardson) i Sam (Tom York) Carne, młodsi bracia Demelzy oraz ich rówieśniczka, Morwenna Chynoweth (Ellise Chappell) – kuzynka Elizabeth, którą George (Jack Farthing), oczywiście bez wcześniejszych konsultacji z małżonką, zatrudnia jako guwernantkę swojego pasierba (notabene, jak przystało na Poldarka z krwi i kości, rozkosznie niepokornego). Skoro mowa o niepokorności: Caroline Blakiston w roli ciotki Agathy nadal nie ma sobie równych; nieważne, ile kwestii wypowiada, czy znajduje się na pierwszym, czy na dalszym planie. Kąśliwe uwagi, drobne gesty, ciskane wzrokiem gromy, wyczytywane z kart przepowiednie i złowrogie przekleństwa seniorki rodu pogłębiają jej konflikt z zuchwałym panem domu, jednocześnie ugruntowując jej pozycję w czołówce darzonych największą sympatią serialowych postaci.
Na przeciwległym biegunie nadal lokuje się grany przez Farthinga Warleggan – wyrachowany, wyniosły i, przyznać trzeba, odrażająco przekonujący. Jeśli ktoś zdążył zapomnieć, co sprawiło, że Elizabeth (Heida Reed) popadła w niełaskę fanów, jej pretensjonalność i roszczeniowość skutecznie wzburzą krew już w otwierającej odcinek sekwencji. Nieco inaczej rzecz ma się z Demelzą – nadal stanowcza, acz pozbawiona charakterystycznej dla niej czupurności (oby tylko chwilowo), jawi się przede wszystkim jako oddana, kochająca, wyrozumiała, aż za dobrze świadoma tego, na co się zanosi, żona, siostra i matka. Centralną postacią serii pozostaje jednak Ross – tym samym to właśnie jego poczynania wywołują najszersze spektrum emocji. Z jednej strony: trudno o współczucie, skoro źródłem jego rozdarcia są świadomie popełnione przezeń czyny. Z drugiej, wbrew wszelkim rezerwom i żółtym (a nawet czerwnym) kartkom na koncie, nie sposób całkowicie spisać go na straty i przestać mieć do niego słabość. W efekcie, choć wstyd się przyznać, trochę go jednak człowiekowi szkoda. I choćby za doprowadzenie do takiego rozdarcia twórcom – oraz Turnerowi, rzecz jasna – należy się uznanie.
Ilustracja wprowadzenia: BBC One, mat. prasowe