Problem z adaptacjami istnieje w zasadzie od samego początku. Im bardziej skomplikowany materiał bazowy, tym więcej nastręcza on trudności w przeniesieniu go na jakikolwiek ekran. Scenarzyści Syna z całą pewnością czuli się podobnie. Choć nie jest to najtrudniejsza możliwa książka do zekranizowania, ta multinarracyjna historia pióra Philippa Meyera także bez wątpienia była pewnym orzechem do zgryzienia. A przynajmniej na tyle ciężkim, żeby twórcy zakleszczyli się w niektórych miejscach, w innych jeszcze wyraźnie zabrakło im nieco odwagi.
Czego by nie powiedzieć, AMC tematycznie się wstrzeliło. Syn znakomicie pasuje do mody ostatnich czasów, gdy Amerykanie lubują się w krytycznym spojrzeniu na własne dzieje. Książka Meyera coś takiego właśnie nam prezentuje. Sezon pierwszy nakreśla już nam dwie linie czasowe, po których serial ma się poruszać (już na dzień dzisiejszy oficjalnie wiemy, że będzie co najmniej jedna seria kontynuacji). W obu centralną postacią jest Eli McCullough – z tym, że jako dorastający chłopiec (Jacob Lofland) i będący już w podeszłym wieku mężczyzna (Pierce Brosnan). Ten pierwszy musi zmierzyć się z natychmiastową utratą niemal całej rodziny i przeżycia w wiosce jej zabójców – Komanczów. Natomiast wiele lat później, już jako stateczny senior rodu, Eli szuka sposobu na utrzymanie swoich bliskich z dala od bankructwa, jednocześnie coraz mocniej angażując się w konflikt pomiędzy meksykańskimi a amerykańskimi mieszkańcami – konflikt, który może na nowo wstrząsnąć całym Teksasem.
Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 1. sezon Syna
Są różne metody tworzenia narracji. Powieść Meyera skonstruowana została tak, żeby na przestrzeni 150 lat przedstawić losy pewnej rodziny, które w alegoryczny sposób pokrywają się z historią Ameryki. Co jasne, nawet mając do dyspozycji czas ekranowy pełnego sezonu – a to w końcu wielokrotnie więcej od adaptacji filmowej – wykonać takie zadanie jest piekielnie trudno (żeby nie powiedzieć, że to niemal niemożliwa misja). Scenarzyści podjęli więc dość racjonalną decyzję, nie rzucając się na coś takiego i dopasowując sposób narracji do własnej, o wiele bezpieczniejszej wizji. W samym tym założeniu nie ma absolutnie niczego zdrożnego. Kłopot w tym, że twórcy tak bardzo zatroszczyli się o bezpieczne przebrnięcie aż do ostatniego odcinka, że odebrali całości wiele kluczowych atutów.
Przede wszystkim mistrzowsko napisana historia, która dla wielu Amerykanów już jest kultowa, w serialu została sprowadzona do znacznie niższej kategorii. Ot, jakieś tam dzieje pewnej rodziny. I oczywiście, nie sposób by chyba powiedzieć, że z automatu to serial słaby, bo ostatecznie broni się jako samodzielne dzieło całkiem przyzwoicie. Zarówno linia czasowe młodego McCullougha, jak i starego posiadają swój urok i klimat tamtych czasów. W dodatku nakreślono kilka wcale niezłych postaci, które nie zawsze idą ręka w rękę z pierwowzorem (za co plusiki dla scenarzystów). Chodzi oczywiście w głównej mierze o Eliego starszego, bo to, co robi Brosnan, jest niesamowite. To Eli z prawdziwego zdarzenia o charyzmie, którą mógłby burzyć ściany. Całkiem dobrze wypadają przy nim przenikliwy Indianin Toshaway – czyli mentor młodego Eliego – czy starszy syn protagonisty – bardzo inteligentny i jednocześnie bezwzględny Phineas. W ramach kontrastu mamy multum postaci niedopracowanych, czy wręcz po prostu kiepskich. Choćby młodszy syn Eliego. Peter McCullough w wersji literackiej był niejednoznacznym, idącym pod prąd bohaterem z ciekawymi przemyśleniami. Tutaj jego katusze, depresje po prostu… występują, bez jakiegoś głębszego uzasadnienia – ot, tak dla stworzenia konfliktu w serialu – a im dalej, tym mocniej działania Pete’a trącą straszną hipokryzją. Sprzyjają temu wątki romansowe rodem z południowoamerykańskich oper mydlanych, i to w obu liniach czasowych. Dojrzałe wątki, wymagające mocnego popracowania nad nimi, zostają potraktowane po macoszemu, w związku z czym mamy kolejny punkt, który zubaża serial i obraca wniwecz potencjał materiału bazowego.
Zobacz również: Przypadek Syna, czyli adaptacja powieści Meyera na tle gigantów
I tutaj przechodzimy do moim zdaniem największej bolączki Syna: braku odwagi twórców. Znów czuję pewną potrzebę, by odnieść się do literatury. Książka Meyera to nie tylko kawał świetnej fabuły, ale i mocna, niezwykle bezkompromisowa beletrystyka, która nie traktuje żadnej ze stron pobłażliwie. Wydawało się to być wręcz idealnym gruntem pod przemysł telewizyjny, który – szczególnie ostatnimi czasy – słynie z poruszania trudniejszych tematów aniżeli wysokobudżetowe kino. Niestety, kto tak myślał, może czuć lekki niesmak. Brutalność i sugestywność wielu istotnych dla odbioru scen została w większości przytępiona (np. to, jak Komancze traktowali swoich jeńców/ofiary, zostało sprowadzone niemalże do zwykłego poszturchiwania). Z kolei trudna i szalenie niejednoznaczna sytuacja na pograniczu, którą tak znakomicie nakreślił Meyer, w serialu staje się typowym motywem z cyklu „biali są źli i gdyby nie oni, wszystkie tubylcze narody żyłyby jak pączki w maśle”. Zaznaczam, że odwoływanie się do książki ma jedynie ułatwić nakreślenie problemu. Nie trzeba jej czytać, żeby dostrzec przynajmniej lwią część bolesnych i zwyczajnie sztampowych uproszczeń.
Miałem problem z ostatecznym ocenieniem Syna. Bo choć jestem fanem książkowego pierwowzoru i pod kątem czysto adaptacyjnym zawiodłem się strasznie, muszę oceniać ten serial przede wszystkim jako odrębny produkt popkultury. Pod tym względem Syn broni się naprawdę nieźle (momentami nawet bardzo dobrze – szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę takie elementy jak aktorstwo, muzykę czy klimat historii). Z drugiej jednak strony, wiele wątków zostało po prostu spłaszczonych, zbanalizowanych – i to już bynajmniej nie trzeba patrzeć na to pod kątem adaptacji. Stąd też w ostatecznym rozrachunku, pomimo jak najlepszych chęci, nie mogę wystawić oceny wyższej od tego, co dałem pilotowi. Co więcej, w ramach uwagi na lekkim marginesie, osobnicy zaznajomieni z książką Meyera mogą wystawić nawet jeszcze niższą ocenę. Cóż, czekamy na sezon drugi. Bo tutaj naprawdę zostało jeszcze wiele ciekawych wątków do poruszenia.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe