Wygląda na to, że liczba „trzy” staje się powoli przekleństwem dla superbohaterskich seriali od stacji CW. Najpierw cyfra ta została w spektakularny sposób splamiona przez twórców Arrow, gdzie schrzaniono m.in. samego Ra’s al Ghula – jednego z najwspanialszych superzłoczyńców w całej historii uniwersum DC Comics – a bardziej długofalowo wpędzili całą serię w dołek, z którego wychodzą do dziś. Najwyraźniej Barry Allen i spółka pozazdrościli antysukcesu 3. sezonu naczelnego komiksowego łucznika, bowiem postanowili zaszaleć i stworzyć coś, co poziomem fuszerki nie tylko nie ustępuje rzeczonemu sezonowi, ale w pewnych aspektach ośmiesza się nawet bardziej, kompletnie marnując świetny materiał komiksowy, do którego wprost nawiązuje.
A zbierano rozbieg do tego upadku już od ostatniej sceny sezonu poprzedniego. Wtedy to nasz tytułowy bohater, po straszliwych i okupionych wielkimi stratami bojach zwyciężył swego arcywroga Zooma, czym prawdopodobnie zyskał względny spokój na najbliższe lata u boku (nareszcie) gotowej na związek z nim Iris West. Zamiast jednak spijać śmietankę i cieszyć się ze spełnienia marzeń, stwierdza, że tęskni za rodzicami, bo gdzieś w okolicach finału drugiej serii zobaczył odpowiednika swego nie tak dawno zresztą tragicznie zmarłego ojca. Co więc robi nasz błyskotliwy i przewidujący speedster? Zaciska mocno zęby, nie poddając się chwilowemu kaprysowi (bo co do faktu, że to był kaprys, chyba nikt nie ma wątpliwości) i zajmuje się sprawami bieżącymi? Ależ skąd, gdzieżby tam! Cofa się w czasie i ratuje matkę przed Reverse-Flashem, powodując tym samym taki bałagan w linii czasowej, że szkodzi praktycznie wszystkim swoim najbliższym i przy okazji całej ludzkości. Warto dodać, że kultowy komiks Flashpoint Paradox również ma taki zwrot akcji, ale samo wykonanie zostało wprowadzone o wiele zręczniej i logiczniej. The Flash odbębnia po łebkach ów motyw, co pozostawia tylko niesmak.

Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 3. sezon serialu The Flash! Zadyszka sprintera?
Czyn naszego speedstera to problem pierwotny całego sezonu The Flash. Problem, który rozrasta się i generuje po drodze kolejne, niczym dobrze wyhodowana zaraza. Już na samym starcie (a technicznie rzecz biorąc – w przedbiegach) widz ma prawo mieć ochotę trzepnąć Allena w ciężko myślącą i wyciągającą wnioski łepetynę. Jak to zwykle bywa, na ujawnienie tożsamości rzekomego głównego villaina sezonu czekano długo. Moim zdaniem niepotrzebnie, gdyż tak naprawdę wiedzieliśmy o nim już dawno. Nikt, absolutnie nikt w tym sezonie nie znęca się nad innymi postaciami tak mocno, jak główna postać tej produkcji. Nie jest superbohaterem, na jakiego czekano – tak naprawdę w ogóle nie powinno się go tym mianem określać. Ktoś mógłby mi teraz przypomnieć, że nie zrobił tego umyślnie – pełna zgoda. Ale to już nie ten żółtodziób z premierowego sezonu, który dopiero uczy się zasad panujących w multiwersum. Po tym, co zdążył już przejść i mając takie zobowiązania, nie miał prawa poddawać się emocjom, jednym wypadem zakrzywiając całą historię. Całe szczęście, że gdzieś w finale pojawiają się w miarę uczciwe konsekwencje jego czynów, choć to nadal kropla w morzu nieporozumień.
Wcześniej zawsze było tak, że koniec końców ktoś atakował świat Flasha i reszty radosnej kompanii, siłą rzeczy mieliśmy więc punkt zaczepienia, by im kibicować w wygonieniu wroga z Central City i okolic. Teraz zaś, gdy się chwilę nad tym zastanowić, nawet naczelni złoczyńcy, którzy nam się ujawniają jeden po drugim, tak naprawdę w ogóle stają się złoczyńcami tylko i wyłącznie przez machinacje Barry’ego. Towarzysze „herosa” z kolei, o zgrozo, poddają się oczywiście bzdurnej logice serialu i – jakżeby inaczej – prędzej czy później jeden po drugim odpuszczają mu. Oprócz kilku przykrych wymian zdań i krótkich konflikcików – najczęściej z tymi, którzy najmocniej ucierpieli na zmianie pewnych wydarzeń i dowiedzieli się potem o tym od samego „cudotwórcy” – Barry nie ponosi z ich strony żadnych mających mu na dłuższą metę zaszkodzić obostrzeń (dobrze, poza jednym wyjątkiem, o którym, rzecz jasna, nie mogę tutaj napisać). Jakkolwiek ze względów dość oczywistych staram się przymykać oko na masę mniejszych i większych głupotek seriali z DC Universe w wykonaniu stacji CW, to jest po prostu niesłychane.

Oczywiście miałkość 3. sezonu nie polega zaledwie na fatalnej interpretacji komiksu. Twórcy jakby uparli się, żeby za wszelką cenę nie wyciągać wniosków z poprzednich podejść i niczym sam niedościgniony w tym względzie Flash, popełniają stare błędy na nowo, tyle że z większym przytupem, dodając jeszcze kilka dodatkowych przywar. Dwa pierwsze sezony bez wątpienia były bardzo odległe od ideału, dość regularnie wpadając w różne przyczynowo-skutkowe sidła, gdy fabuła robiła się coraz bardziej skomplikowana. Jednak podstawową różnicą między nimi a recenzowaną tutaj abominacją było to, że wcześniej przynajmniej widać było, że scenarzyści starali się sklecić coś, co ma jakieś ręce i nogi. Nawet jak im nie wychodziło, dało się przez to prościej przełknąć. Natomiast tutaj nikogo zdaje się nie obchodzić jedna wielka seria błazeńskich wpadek, w lwiej części wynikających z gapiostwa. Scenarzyści The Flash doszli do takiego stopnia kuriozum, że potrafili w przeciągu jednego-dwóch odcinków określić pewne założenia w fabule, by w trakcie akcji i generowanych jej zmiennych jakimś cudem zapomnieć o własnych wyrokach i olać wszystko, co wcześniej sami ochoczo podkreślali. Wpadają w mieliznę za mielizną i w końcu ni z tego, ni z owego nadchodzi już czas na wielki finał (swoją drogą, prawdopodobnie najgorszy w historii produkcji superhero od CW). Wskutek tego całokształt sezonu to seria rwanych epizodów o tak chaotycznej i kulawej pseudokompozycji, że z seriali CW chyba tylko 1. seria Legends of Tomorrow ich na tym polu dystansuje (i to minimalnie).
Pod względem postaci jest ciut-ciut lepiej. Samą osobę Barry’ego Allena możemy spokojnie nominować do tytułu najgorszego superherosa w historii, ale Grant Gustin jak zwykle zagrał porządnie, na pewnych etapach (czytaj: gdy nie kazali mu śpiewać i tańczyć ani gadać głupot) ratował jeżeli nie epizody, to przynajmniej sceny. Cisco także nie zawodzi – co więcej, chyba jest najjaśniejszą postacią całej obsady (czytaj: jego żarty faktycznie mogą śmieszyć). Na plus zaliczyć można również Toma Malfoya Feltona, niezgorzej radzącego sobie z nową twarzą niejednoznacznego (anty?)bohatera. Tyle że druga strona medalu ma równie pokaźną amunicję – jeżeli nie bardziej. Głównie dlatego, że ponownie serial idzie tropem Arrow i przeciąga ciężar narracji na wątki miłosne. I tak mamy okazje wzdychać z bezsilności, męcząc się przy przydługich, telenowelowych dialogach Iris z Barrym (chyba jedna z bardziej niewiarygodnych par w aktualnych serialach) czy Joego i niezawodnie średnio rozgarniętego Wally’ego Westa ze swymi połówkami. Nie zapomnijmy również o… Harrisonie Wellsie z innej Ziemi (tak, jeszcze innej). Jego pojawienie się zepsuło w jakimś stopniu zdawałoby się nienaruszalną fasadę całej serii. Zgoda, Tom Cavanagh znowu zaliczył wcielenie w inną postać, pokazując, że właściwie nie wiadomo, czemu nie gra w ambitniejszym serialu – stało się to jednak kosztem ujawnienia przeciwieństwa poprzednich Wellsów – irytującego, nieśmiesznego i głupiego (!!) jegomościa. No i zwieńczenie słabych punktów – przeciwnik sezonu. Savitar, samozwańczy bóg, pręży muskuły i wygłasza kwestie najbardziej ponurym tonem, na jaki stać było stację CW. I… tyle tego dobrego. Im więcej się o nim dowiadujemy, tym częściej nachodzi nas myśl, że wolelibyśmy się… „oddowiedzieć”. Doprawdy głupota, jeśli chodzi o konstrukcję tegoż arcyłotra (a przede wszystkim zdradzoną później tożsamość) sprawia, że Reverse-Flash i Zoom wydają się niemal parą nolanowskich Jokerów.

Powiedzmy sobie zatem szczerze: trzecia seria The Flash to po prostu bardzo zły sezon, zwiastujący bardzo złe czasy dla całego serialu. W samych swoich założeniach popełnia niewybaczalne błędy, w które brnie dalej, zdobywając coraz to kolejne szczyty idiotyzmu. Nie ma prawie żadnego elementu, który nie zostałby choć częściowo pokpiony. Humor, crossovery, dramy – w większości albo przyczynia się do degrengolady serii, albo niewiele pomaga. Fakt, że po dwusezonowej katastrofie w Arrow twórcy z tej samej stacji (ba! Nawet uniwersum!) nie wyciągnęli z tego lekcji, jest w zasadzie nie do uwierzenia. Pozostaje tylko sparafrazować klasyka: Barry Allenie, Cisco, nie idźcie tą drogą!
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe
Szymon Góraj
Zastępca redaktora naczelnego Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.