The Flash – recenzja 3. sezonu, czyli bezdech speedstera

Szymon Góraj, 24 maja 2017

Wygląda na to, że liczba „trzy” staje się powoli przekleństwem dla superbohaterskich seriali od stacji CW. Najpierw cyfra ta została w spektakularny sposób splamiona przez twórców Arrow, gdzie schrzaniono m.in. samego Ra’s al Ghula – jednego z najwspanialszych superzłoczyńców w całej historii uniwersum DC Comics – a bardziej długofalowo wpędzili całą serię w dołek, z którego wychodzą do dziś. Najwyraźniej Barry Allen i spółka pozazdrościli antysukcesu 3. sezonu naczelnego komiksowego łucznika, bowiem postanowili zaszaleć i stworzyć coś, co poziomem fuszerki nie tylko nie ustępuje rzeczonemu sezonowi, ale w pewnych aspektach ośmiesza się nawet bardziej, kompletnie marnując świetny materiał komiksowy, do którego wprost nawiązuje.

A zbierano rozbieg do tego upadku już od ostatniej sceny sezonu poprzedniego. Wtedy to nasz tytułowy bohater, po straszliwych i okupionych wielkimi stratami bojach zwyciężył swego arcywroga Zooma, czym prawdopodobnie zyskał względny spokój na najbliższe lata u boku (nareszcie) gotowej na związek z nim Iris West. Zamiast jednak spijać śmietankę i cieszyć się ze spełnienia marzeń, stwierdza, że tęskni za rodzicami, bo gdzieś w okolicach finału drugiej serii zobaczył odpowiednika swego nie tak dawno zresztą tragicznie zmarłego ojca. Co więc robi nasz błyskotliwy i przewidujący speedster? Zaciska mocno zęby, nie poddając się chwilowemu kaprysowi (bo co do faktu, że to był kaprys, chyba nikt nie ma wątpliwości) i zajmuje się sprawami bieżącymi? Ależ skąd, gdzieżby tam! Cofa się w czasie i ratuje matkę przed Reverse-Flashem, powodując tym samym taki bałagan w linii czasowej, że szkodzi praktycznie wszystkim swoim najbliższym i przy okazji całej ludzkości. Warto dodać, że kultowy komiks Flashpoint Paradox również ma taki zwrot akcji, ale samo wykonanie zostało wprowadzone o wiele zręczniej i logiczniej. The Flash odbębnia po łebkach ów motyw, co pozostawia tylko niesmak.

 

Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 3. sezon serialu The Flash! Zadyszka sprintera?

Czyn naszego speedstera to problem pierwotny całego sezonu The Flash. Problem, który rozrasta się i generuje po drodze kolejne, niczym dobrze wyhodowana zaraza. Już na samym starcie (a technicznie rzecz biorąc – w przedbiegach) widz ma prawo mieć ochotę trzepnąć Allena w ciężko myślącą i wyciągającą wnioski łepetynę. Jak to zwykle bywa, na ujawnienie tożsamości rzekomego głównego villaina sezonu czekano długo. Moim zdaniem niepotrzebnie, gdyż tak naprawdę wiedzieliśmy o nim już dawno. Nikt, absolutnie nikt w tym sezonie nie znęca się nad innymi postaciami tak mocno, jak główna postać tej produkcji. Nie jest superbohaterem, na jakiego czekano – tak naprawdę w ogóle nie powinno się go tym mianem określać. Ktoś mógłby mi teraz przypomnieć, że nie zrobił tego umyślnie – pełna zgoda. Ale to już nie ten żółtodziób z premierowego sezonu, który dopiero uczy się zasad panujących w multiwersum. Po tym, co zdążył już przejść i mając takie zobowiązania, nie miał prawa poddawać się emocjom, jednym wypadem zakrzywiając całą historię. Całe szczęście, że gdzieś w finale pojawiają się w miarę uczciwe konsekwencje jego czynów, choć to nadal kropla w morzu nieporozumień.

Wcześniej zawsze było tak, że koniec końców ktoś atakował świat Flasha i reszty radosnej kompanii, siłą rzeczy mieliśmy więc punkt zaczepienia, by im kibicować w wygonieniu wroga z Central City i okolic. Teraz zaś, gdy się chwilę nad tym zastanowić, nawet naczelni złoczyńcy, którzy nam się ujawniają jeden po drugim, tak naprawdę w ogóle stają się złoczyńcami tylko i wyłącznie przez machinacje Barry’ego. Towarzysze „herosa” z kolei, o zgrozo, poddają się oczywiście bzdurnej logice serialu i – jakżeby inaczej – prędzej czy później jeden po drugim odpuszczają mu. Oprócz kilku przykrych wymian zdań i krótkich konflikcików – najczęściej z tymi, którzy najmocniej ucierpieli na zmianie pewnych wydarzeń i dowiedzieli się potem o tym od samego „cudotwórcy” – Barry nie ponosi z ich strony żadnych mających mu na dłuższą metę zaszkodzić obostrzeń (dobrze, poza jednym wyjątkiem, o którym, rzecz jasna, nie mogę tutaj napisać). Jakkolwiek ze względów dość oczywistych staram się przymykać oko na masę mniejszych i większych głupotek seriali z DC Universe w wykonaniu stacji CW, to jest po prostu niesłychane.

 

Oczywiście miałkość 3. sezonu nie polega zaledwie na fatalnej interpretacji komiksu. Twórcy jakby uparli się, żeby za wszelką cenę nie wyciągać wniosków z poprzednich podejść i niczym sam niedościgniony w tym względzie Flash, popełniają stare błędy na nowo, tyle że z większym przytupem, dodając jeszcze kilka dodatkowych przywar. Dwa pierwsze sezony bez wątpienia były bardzo odległe od ideału, dość regularnie wpadając w różne przyczynowo-skutkowe sidła, gdy fabuła robiła się coraz bardziej skomplikowana. Jednak podstawową różnicą między nimi a recenzowaną tutaj abominacją było to, że wcześniej przynajmniej widać było, że scenarzyści starali się sklecić coś, co ma jakieś ręce i nogi. Nawet jak im nie wychodziło, dało się przez to prościej przełknąć. Natomiast tutaj nikogo zdaje się nie obchodzić jedna wielka seria błazeńskich wpadek, w lwiej części wynikających z gapiostwa. Scenarzyści The Flash doszli do takiego stopnia kuriozum, że potrafili w przeciągu jednego-dwóch odcinków określić pewne założenia w fabule, by w trakcie akcji i generowanych jej zmiennych jakimś cudem zapomnieć o własnych wyrokach i olać wszystko, co wcześniej sami ochoczo podkreślali. Wpadają w mieliznę za mielizną i w końcu ni z tego, ni z owego nadchodzi już czas na wielki finał (swoją drogą, prawdopodobnie najgorszy w historii produkcji superhero od CW). Wskutek tego całokształt sezonu to seria rwanych epizodów o tak chaotycznej i kulawej pseudokompozycji, że z seriali CW chyba tylko 1. seria Legends of Tomorrow ich na tym polu dystansuje (i to minimalnie).

Pod względem postaci jest ciut-ciut lepiej. Samą osobę Barry’ego Allena możemy spokojnie nominować do tytułu najgorszego superherosa w historii, ale Grant Gustin jak zwykle zagrał porządnie, na pewnych etapach (czytaj: gdy nie kazali mu śpiewać i tańczyć ani gadać głupot) ratował jeżeli nie epizody, to przynajmniej sceny. Cisco także nie zawodzi – co więcej, chyba jest najjaśniejszą postacią całej obsady (czytaj: jego żarty faktycznie mogą śmieszyć). Na plus zaliczyć można również Toma Malfoya Feltona, niezgorzej radzącego sobie z nową twarzą niejednoznacznego (anty?)bohatera. Tyle że druga strona medalu ma równie pokaźną amunicję – jeżeli nie bardziej. Głównie dlatego, że ponownie serial idzie tropem Arrow i przeciąga ciężar narracji na wątki miłosne. I tak mamy okazje wzdychać z bezsilności, męcząc się przy przydługich, telenowelowych dialogach Iris z Barrym (chyba jedna z bardziej niewiarygodnych par w aktualnych serialach) czy Joego i niezawodnie średnio rozgarniętego Wally’ego Westa ze swymi połówkami. Nie zapomnijmy również o… Harrisonie Wellsie z innej Ziemi (tak, jeszcze innej). Jego pojawienie się zepsuło w jakimś stopniu zdawałoby się nienaruszalną fasadę całej serii. Zgoda, Tom Cavanagh znowu zaliczył wcielenie w inną postać, pokazując, że właściwie nie wiadomo, czemu nie gra w ambitniejszym serialu – stało się to jednak kosztem ujawnienia przeciwieństwa poprzednich Wellsów – irytującego, nieśmiesznego i głupiego (!!) jegomościa. No i zwieńczenie słabych punktów – przeciwnik sezonu. Savitar, samozwańczy bóg, pręży muskuły i wygłasza kwestie najbardziej ponurym tonem, na jaki stać było stację CW. I… tyle tego dobrego. Im więcej się o nim dowiadujemy, tym częściej nachodzi nas myśl, że wolelibyśmy się… „oddowiedzieć”. Doprawdy głupota, jeśli chodzi o konstrukcję tegoż arcyłotra (a przede wszystkim zdradzoną później tożsamość) sprawia, że Reverse-Flash i Zoom wydają się niemal parą nolanowskich Jokerów.

 

Powiedzmy sobie zatem szczerze: trzecia seria The Flash to po prostu bardzo zły sezon, zwiastujący bardzo złe czasy dla całego serialu. W samych swoich założeniach popełnia niewybaczalne błędy, w które brnie dalej, zdobywając coraz to kolejne szczyty idiotyzmu. Nie ma prawie żadnego elementu, który nie zostałby choć częściowo pokpiony. Humor, crossovery, dramy – w większości albo przyczynia się do degrengolady serii, albo niewiele pomaga. Fakt, że po dwusezonowej katastrofie w Arrow twórcy z tej samej stacji (ba! Nawet uniwersum!) nie wyciągnęli z tego lekcji, jest w zasadzie nie do uwierzenia. Pozostaje tylko sparafrazować klasyka: Barry Allenie, Cisco, nie idźcie tą drogą!

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Szymon Góraj Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *