Choć Laurę Palmer poznaliśmy z każdej możliwej i niekoniecznie najlepszej strony, to jedno trzeba dziewczynie przyznać – dotrzymuje skórkowana słowa. 25 lat minęło i zgodnie z jej obietnicą, Twin Peaks powróciło do telewizji, a wraz z nim masa pytań i wątpliwości, które przez ten czas zdążyły spiętrzyć się do niewyobrażalnych rozmiarów. Nic więc dziwnego, że premierze 3. sezonu towarzyszyła nie lada atmosfera ekscytacji. Ekscytacji w tym rozumieniu pozytywnym, jak i negatywnym. Wielu z nas zastanawiało się bowiem, czy ta dość wybrzmiała przerwa wpłynie pozytywnie na jakość nie tylko nowego otwarcia, ale i całej serii. Przecież reguły gry na rynku się zmieniły, przyzwyczajenia widzów również, a twórcy oraz sami aktorzy decydujący o obliczu oryginalnych Bliźniaczych Szczytów, zdążyli już doświadczyć na własnej skórze pierwszych szlifów szlachetnego srebra. Pojawiały się więc obawy o oryginalność Twin Peaks, o to, czy z tej formuły da się jeszcze wycisnąć siódme poty i czy jest ona w stanie zaproponować nam coś więcej niż najprostsze w świecie „jeżdżenie po nostalgii”. Takowych malkontentów na wstępie już uspokajam: tytułowe miasteczko zmieniło się nie do poznania, zachowując przy tym własną duszę.
Pierwszy symptom takiego stanu rzeczy jest zauważalny już w zasadzie w intrze epizodu(ów) pilotażowego. Nie chodzi nawet o zmianę kadrów wprowadzających, co samo w sobie nie musi oznaczać zbyt wiele, ale o to, jak owe kadry się prezentują. Dużo w nich wody, jeszcze więcej niż w oryginalnym intrze, a przynajmniej jej wydźwięk jest znacznie bardziej podkreślony, co oznacza, że minęło naprawdę sporo czasu. Następnie czerwone kotary i łamany wzór na podłodze, co w porównaniu ze spokojnym, ułożonym, rzekłbym nawet melancholijnym, intrem dwóch pierwszych sezonów sugeruje nam zmianę stanu psychologicznego i świadomości naszych bohaterów. O ile z początku żyli oni w błogiej niewiedzy, przechodzącej momentami w bezwolność, tak teraz mają pewne pojęcie o zagrożeniu, jakie na nich czyha i bogatsi o swe doświadczenia starają się mu przeciwstawić bądź … oddać się bez reszty. Ta dialektyka w dziełach Lyncha obecna jest od zarania jego filmowej kariery i nie inaczej sprawa się ma w Twin Peaks. Jednak zmiany względem przeszłości bynajmniej nie kończą się na intrze.
Pierwsze na co powinien zwrócić uwagę fan Lyncha i Twin Peaks, to bowiem zmiana kolorystyki kadrów. Nie są one już skąpane w czerwieni lub we wszelakich jej odpryskach, lecz wybrzmiewają absolutnie bezceremonialną szarością, a co za tym idzie ambiwalentnością. Wyzbyto się całkowicie (póki co) atmosfery absurdu i narkotycznego napięcia, w zamian oferując nam bliższe spojrzenie na wnętrza bohaterów. Ku temu służy także pewna maniera operatorsko-reżyserska, którą Lynch wykształcił u siebie gdzieś w okolicach premiery Inland Empire i kilku poprzedzających je krótkometrażówek. Ujęcia są długie, niejednokrotnie pozbawione narracji werbalnej i tym samym umożliwiające nawiązywanie kontaktu z postaciami raczej na poziomie metatekstu. Na szczęście (choć to moja subiektywna opinia) wraz z tą manierą nie przybyło charakterystyczne dla wspomnianych produkcji zamiłowanie do nadużywania planów bliskich, które momentami ocierały się już o fetysz. Ciekawy, bo ciekawy, ale jednak fetysz.
Jeśli natomiast chodzi o aspekty fabularne, to twórcy ustanowili naprawdę wysoki próg wejścia. Praktycznie bez znajomości dwóch poprzednich sezonów i pełnometrażowego prequela Ogniu krocz ze mną, każda próba interakcji z Twin Peaks jest z góry skazana na niepowodzenie. Potwierdziło się bowiem to, o czym spekulowaliśmy w naszych przedpremierowych przewidywaniach – 3. sezon nie jest obarczony żadnym ryzykiem niepowodzenia z racji ustabilizowanego targetu, dlatego oniryczna myśl filmowa Lyncha mogła tu zabawić na nieco dłużej niż w poprzednich odsłonach. Od początku jesteśmy rzucani na głęboką wodę, w całkowicie niepowiązane ze sobą wątki, a do tego współczesny ojciec surrealizmu postanowił dać upust swojej kolejnej pasji, jaką jest animacja, szczególnie uwypuklona w ostatnich ujęciach z czarnej chaty. Gdy dodamy jeszcze specyficzny styl piśmienniczy Marka Frosta, inspirowany publicznymi wypowiedziami Lyncha, to zaiste błogosławiony ten, kto nie widział wcześniej Twin Peaks i pozostał z nim teraz do końca. Sporo w nim bowiem kiczowatych słówek, które dla widza niezaznajomionego z tą konwencją, będą po prostu odstręczające. No ale nikt nie powiedział, że jest to serial dla nowego pokolenia!
I to tym bardziej, że na ekranie króluje przede wszystkim pokolenie nie pierwszej młodości. Dwa wcielenia Agenta Coopera, wywijająca oczyma rosyjski balet Laura Palmer, nieposkromiony „chief” Hawk, urocza jak zwykle Lucy i równie komiczny co przedtem James (przepraszam, ale gość totalnie rozłożył mnie swoim wejściem) to i tak nie pełna lista doświadczonej gwardii, która spisała się wedle oczekiwań. A to jeszcze nie wszyscy, gdyż ani mozolnie kreowane na przestrzeni całej serii ziółko Bobby, ani tym bardziej lynchowska femme fatale Audrey nie ukazali się w jakiejkolwiek postaci, karząc nam czekać przynajmniej do następnego poniedziałku. Czy się doczekamy? Na pewno! Czy jest na co czekać? Dajmy serii się rozwinąć – nie wieszajmy psów na niedojrzałej wierzbie. W Twin Peaks ciągle jest sporo do opowiedzenia i do pokazania, wobec czego liczę na to, że już wkrótce będę miał z czego zbierać swoją szczękę. A nie ukrywam, iż chciałbym zbierać ją z podłogi wymalowanej łamanym wzorem.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe