Najmłodsze widowisko superbohaterskie stacji CW dobiegło końca. Warto więc pokusić się o ocenę tego bez wątpienia barwnego sezonu. A jest co komentować. Przede wszystkim przyznać należy, że twórcy popracowali nad częścią błędów z katastrofalnej pierwszej odsłony, wskutek czego sezon drugi jest o klasę lepszy. Co nie zmienia faktu, że wciąż mamy do czynienia z dość kiepską pozycją, będącą w najlepszym razie pocieszeniem dla rozczarowanych choćby wprost beznadziejnym 3. sezonem The Flash.

Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 2. sezon Legends of Tomorrow
Po rozbiciu głównej placówki Strażników Czasu i ostatecznym unicestwieniu arcywroga, tytułowe Legendy bynajmniej nie zwijają się do domów, przejmując obowiązek rzeczonych Strażników. Nie mija wiele czasu, a załoga Waveridera pakuje się w tarapaty, które zdają się być jeszcze bardziej skomplikowane niż to, co przetrwali wcześniej.
Twórcy serialu, z Guggenheimem na czele, dokonali sporo reform w stosunku do 1. sezonu. Elementem, który bodaj jako pierwszy rzuca się w oczy, jest zasadnicza zmiana ciężaru z dominującego dotąd „poważniejszego” charakteru na o wiele bardziej humorystyczne, nieraz wręcz parodystyczne akcenty. Efekt? Cóż, na pewno jest wyraźnie lepiej, acz do poziomu naprawdę porządnego wciąż Legendom sporo brakuje. Nasi bohaterowie radośnie skaczą sobie po różnych sceneriach serialu, jak zwykle niespecjalnie przejmując się logiką swojego postępowania. I właśnie w tym momencie należy zwrócić uwagę na to, że w przeciwieństwie do nadzwyczaj ubogiego pod względem eklektyzmu historycznego sezonu poprzedniego, wreszcie możemy poczuć w pełni, że Legendy mają literalnie stuprocentową swobodę, jeżeli chodzi o podróżowanie w czasie, które jest przecież osią całej konstrukcji fabularnej. Feudalna Japonia, legendy arturiańskie, czasy prehistoryczne – do wyboru, do koloru. Na porządku dziennym mamy więc spotykanie wielkich postaci historycznych, walkę o starożytne artefakty tudzież usuwanie tzw. „aberracji” – czyli sytuacji, które zakłócają czasowe kontinuum poprzez aktywną manipulację poszczególnymi wydarzeniami.

Zobacz również: Legends of Tomorrow – powrót 2. sezonu
Pomimo wszelkich mielizn (których w dalszym ciągu jest tyle, że na wymienienie ich wszystkich potrzebowałbym drugiej takiej recenzji), nie da się nie powinszować scenarzystom, że wreszcie ta historia ma jakikolwiek sens i nie polega tylko i wyłącznie na zapychaniu kolejnych epizodów. Owszem, i tak zdarzą się wątki kompletnie niepotrzebne, jednak jest ich kilkakrotnie mniej niż w pierwszej odsłonie. Oczywiście to nie byłoby Legends of Tomorrow, gdyby w podobnym miejscu obok sporego plusa nie krył się zbliżonych rozmiarów minus. W pewnym momencie wszystko jest tak bardzo zapętlone i pomieszane, że twórcy sami ostatecznie zdają się gubić w swoich planach, co prowadzi do znanych z pierwszej serii gargantuicznych idiotyzmów (np. już dawno przestałem dochodzić, jak to jest z tymi aberracjami – bo niektóre „muszą” być wywabiane, ale inne się oszczędza i nieraz w żaden sposób nie niszczy to rzeczonego kontinuum). Na szczęście zazwyczaj machają na to ręką, starając się urozmaicić akcję, by widz jak najszybciej zapomniał o danym potknięciu. Nie zawsze się to udaje, ale nadal to lepsze rozwiązanie niż wcześniejsze gęste tłumaczenie się i w efekcie wpadanie na kolejne mielizny. Co do większego nacisku na humor – znowu mniej więcej ex aequo, jeżeli chodzi o stosunek zalet do wad. Wątki przebijające klasą ogólny poziom serialu (George Lucas!) idą tuż obok totalnej klapy (fatalne i zrobione zupełnie na siłę wstawki związane z Tolkienem). Co więcej, nie mogę patrzeć przez palce na dziury logiczne tak, jakbym to zrobił w przypadku serialu, który już w ogóle nie dba o spójność, tylko żyje samymi gagami i nawiązaniami, bo mimo wszystko jest to istotna fabularna część Arrowverse, starająca się nakreślić mimo wszystko realne problemy. W tym właśnie miejscu Legends of Tomorrow nazbyt często znajduje się tak jakby w rozkroku, nie bardzo potrafiąc zdecydować się, dokąd się mocniej udać.
Zbliżony rollercoaster możemy obserwować przy kwestii postaci. Znowu sporo polepszyli, m.in. wyrzucając niemiłosiernie irytujących Hawkgirl i Hawkmana, a dodając niezłą Vixen i Citizen Steela, prawdopodobnie najciekawszą postać z Legend. Ta para nie tylko tworzy kilka ciekawszych wątków, ale ożywia denerwującego w poprzednim sezonie Raya „Atoma” Palmera, który (nareszcie!) zaczyna być nader ciekawym przypadkiem geniusza-geeka, a nie dziwacznym tworem, powstałym pierwotnie jako para dla Felicity Smoak jeszcze w czasach 3. sezonu Arrow. Pozbyto się także Ripa Huntera (przynajmniej jako kapitana statku), jednak tylko po to, by… zastąpić go kimś jeszcze gorszym. Pałeczkę po nim przejęła bowiem Sara Lance, która udowadnia, że nawet Hunter nie wyczerpał jeszcze asortymentu idiotycznych zachowań. Przykładowo, panna Lance na własne życzenie swoją niewyparzoną gębą przyczynia się do ściągnięcia na drużynę jednego z głównych przeciwników sezonu. Tak jest, nasz Biały Kanarek sprawił, że Legendy mają jednego superwroga więcej. Po prostu gratulacje. Sama odgrywająca ja Caity Lotz uznała z kolei najwyraźniej, że bycie dowódcą zespołu zwalnia z gry aktorskiej. Reszta postaci albo jest coraz głupsza – tu prym wiodą profesor Stein i Heatwave – albo jest zbyt nijaka, aby był sens o nich coś więcej powiedzieć (grany przez Franza Drameha Jax). I jeszcze wrogowie sezonu. Ta sama śpiewka. Z jednej strony to nadal lepiej od praktycznie zniszczenia postaci Vandala Savage’a. Z drugiej zaś, paradoksalnie umieszczenie ich w awangardzie zrobiło im krzywdę. No bo jak zazwyczaj ciężko myślące Legendy mogą poradzić sobie z takim Reverse-Flashem, Damienem Darhkiem czy Malcolmem Merlynem – indywiduami, które były godnymi przeciwnikami Flasha lub Arrowa? Odpowiedź jest prosta, a zarazem bolesna: co jakiś czas robić z nich idiotów, by główni bohaterowie jakoś ich nadgonili i nie zostali rozbici w pył w ciągu kilku minut.

Legends of Tomorrow to serial pełen paradoksów, znacznie większych od tych czasowych, które są motywem przewodnim w fabule. Bez wątpienia to mocny krok do przodu, a jednocześnie nadal po prostu oddalenie się od przepaści, w jaką zmierzał projekt po pierwszym sezonie. O dziwo zaś to wystarczyło w zupełności aby stać się najlepszym granym obecnie w telewizji serialem superbohaterskim CW. Co oczywiście bardziej świadczy o fatalnej kondycji samego przedsięwzięcia związanego z Arrowverse.
ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe
Szymon Góraj
Zastępca redaktora naczelnego Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.