Guilty pleasure – zamiast dłuższej definicji tego terminu, wystarczyłoby napisać „oglądanie serialu The Walking Dead”. Właśnie skończył się siódmy sezon, który zaczął się wszak rewelacyjnie. Szybko jednak okazało się, że twórcy zastosowali swój popisowy trik – rozbudzili napisy świetnym epizodem tylko po to, by przez następne piętnaście karmić widzów wysoce niezdrowym koktajlem absurdów, żenujących rozwiązań fabularnych i marnych efektów. Nacisk coraz bardziej należy więc kłaść na słowo guilty. Uwaga: recenzja zawiera spoilery.
Pierwszy odcinek przyniósł wiele cierpienia naszym bohaterom, Rickowi i jego ekipie zuchów, która podczas niejednej apokalipsy chleb wspólnie jadła. Pojawił się bowiem niejaki Negan, zatłukł swoim kijem Glenna oraz Abrahama, a następnie podporządkował sobie Aleksandrię tak samo, jak zrobił to z innymi osadami. Siódmy sezon opowiada więc o początkowo służalczej współpracy z Neganem, a następnie powoli rosnącym buncie kilku osad. Do walki ostatecznie staną bowiem też mieszkańcy Królestwa oraz Hilltop.
Brzmi ekscytująco, prawda? Nie zapominajmy jednak, że rozmawiamy o The Walking Dead, które już od bardzo dawna (od końca pierwszej serii, nie ma się co oszukiwać) nie może być nazywane telewizją jakościową. Twórcy jednak wyraźnie są zadowoleni z tego, co starają się sprzedać widzom, więc najwyraźniej nie widzą powodów, by w ich produkcji cokolwiek się działo. Czymś jednak trzeba zapełnić szesnaście odcinków, zatem The Walking Dead do rangi mistrzowskiej opanowało rozciąganie wydarzeń ponad miarę. Gwarantuję, że wszystkie istotne momenty dałoby się spokojnie zmieścić w – na oko – sześciu epizodach. I to wcale nie wydłużonych, których w siódmym sezonie było sporo.
Nie chodzi mi oczywiście o to, żeby bez przerwy była akcja, by ktoś do kogoś strzelał, ktoś ginął, etc. Całkowicie byłbym zadowolony ze zwolnień i przyglądania się bliżej postaciom, pod jednym wszak warunkiem: musiałoby to mieć jakikolwiek sens. Tymczasem nie ma żadnego, co doskonale można zobrazować na dwóch przykładach. Pierwszym niech będzie Maggie, która z jakiegoś dziwnego powodu została uznana przez twórców za wspaniałą liderkę, a przynajmniej na taką jest kreowana. W jaki sposób? Otóż chociażby dzięki temu, że kiedy do Hilltop wdziera się horda zombie, jako jedyna wymyśla, że należy zamknąć bramę, by nie weszło ich więcej, po czym mimo, iż jej ciąża jest zagrożona, wskazuje na traktor i zaczyna rozjeżdżać umarlaków. Subtelne niczym walnięcie kogoś łopatą prosto w twarz. Drugim przykładem niech będzie Rosita, która przechodzi tę samą „ewolucję”, jak wszystkie inne postacie, które kogoś straciły. Wpierw jest zdołowana, potem wkurzona i to do tego stopnia, że zaczyna być zagrożeniem dla bezpieczeństwa wszystkich dookoła. Wydaje jej się, że potrafi wymyślać doskonałe plany (jeden z nich zakończył się tym, że zamiast zastrzelić stojącego kilka metrów od niej Negana, trafiła jego kij baseballowy), marudzi, że nikt jej nie rozumie i ma pretensje do całego świata. Nie ma żadnego powodu, dla którego odbiorca miałby się tym przejmować. Pozostaje jedynie irytacja. Podobnie niestety jest ze zdecydowaną większością bohaterów. Rick nagle chce walczyć z Neganem, bo tak mu każe scenariusz, Morganowi nie przeszkadza, że jego przyjaciele zostali zabici, kolejni są zamieniani w niewolników – dopiero śmierć chłopaka, którego poznał de facto kilka odcinków temu nim wstrząsa.
Zobacz również: The Walking Dead – recenzja pierwszej połowy 7. sezonu!
Tak naprawdę jedynie Negan jest pełnokrwistą, intrygującą postacią. Oczywiście, jego sposób bycia, długie przemowy, żartowanie niemal ze wszystkiego mogą być czasami irytujące. Nie da się mu jednak odmówić charakteru, a przede wszystkim – mimo jasnych reguł, które sam ustalił i się ich trzyma – pewnej dozy nieprzewidywalności. Trudno nie odnieść wrażenia, że Negana apokalipsa zwyczajnie bawi, ale jednocześnie próbuje zbudować coś nowego, uporządkowanego i – oczywiście – dającego mu jak najwięcej korzyści. Negan jest tak udany, bo grający go Jeffrey Dean Morgan to po prostu niesamowicie charyzmatyczny koleś, który bezbłędnie potrafi oddać psychikę swojego bohatera. To naprawdę nie jest przypadek, że The Walking Dead nabiera kolorów wyłącznie wtedy, gdy przebywa on na ekranie.
Nawet jednak Negan nie jest w stanie zamaskować żenujących rozwiązań fabularnych, całkowitego braku logiki i zwyczajnych absurdów. Pozostając w temacie postaci Negan spokojnie mógł, a nawet powinien był zginąć ze cztery razy, jak nie więcej. Chroni go rzecz jasna plot armour, który jednak jest tak zrobiony, że budzi tylko uśmiech politowania, bo co najmniej trzy razy wystarczyło pociągnąć za spust i byłoby po problemie. Wyliczać można dalej: stalowa linka zamocowana do dwóch samochodów ścinająca pół hordy zombie; wysiadanie w środku tejże i bezproblemowe przebijanie się przez nią niemal bez broni; fakt, że w pewnym momencie wygląda na to, iż wszystkie osady i grupy ludzi żyją na przestrzeni trzech kilometrów kwadratowych na krzyż (zwłaszcza pod koniec bohaterowie zaliczają prawdziwe teleporty); przekonanie, że z jakiegoś powodu Carol jest najbardziej śmiercionośną postacią i trzeba tylko sprawić, by przeszła w tryb Rambo, a wojna będzie wygrana; lokacje, których jakimś cudem nikt nie znalazł (vide wesołe miasteczko pełne żołnierzy zombie, którzy karabiny mają na ramieniu!). Wymieniać można by jeszcze długo i miejsca by nie starczyło. Dodać do tego należy koszmarne CGI: raz jako tło przedstawiające wysypisko śmieci, na którym żyją Złomiarze, dwa w postaci jelenia, od którego ładniejszy byłby taki wycięty z kartonu. A wszystko to okraszone słabymi dialogami o niczym, w których bez przerwy powtarza się to samo. I to ma udawać solidny dramat ludzi żyjących w świecie opanowanym przez chodzące trupy i psychopatów.
Wszystko, co napisałem powyżej jest ledwie namiastką wad The Walking Dead. Można by jeszcze wspomnieć o tym, że jak już jest jakaś akcja, to nakręcona w nieudolny sposób (jeśli ktoś uważa, że strzelanina z finału sezonu jest dobrze zrealizowana, to podziwiam), albo o zmarnowanych szansach, jak zauważenie, że Rick zaczyna działać tak samo, jak Negan: przyjeżdża do nadmorskiej osady kobiet, niby chce się dogadać, ale na zasadzie „albo dajecie całą broń, albo giniecie”, zabiera im tę broń, zostawiając miejsce całkowicie pozbawione jakiejkolwiek obrony. Tyle, że twórcy wyraźnie usprawiedliwiają go, bo przecież chce walczyć z Neganem, większym złem. A przecież gdyby inaczej zaprezentować nie tylko ten, ale też kilka innych wątków, zatrudnić porządnych aktorów, którzy dostaliby dobrze napisane postacie, to różne rzeczy można by serialowi AMC zapewne wybaczyć. A tak będę zapewne dalej oglądać, głównie dla Jeffreya Dean Morgana, ale z coraz większym zażenowaniem i częstszym zadawaniem sobie pytania, po co?
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe
Skomentuję póki co to, że dla mnie Negan to wcale nie jest jakaś wielka postać – przerysowana, dla mnie nudna i grająca na jedno kopyto. Jest irytująca w swoim machaniu władczo kutasem na lewo i prawo, a wszyscy tylko klękają i biją pokłony.. O niebo lepsza gra i ciekawsza postać (i realniejsza) Gubernatora, który miał jakąś otoczkę i głębię wokół siebie, a aktor go grający oddał go b. dobrze :).
Finał sezonu 7. – kompletne rozczarowanie, niepotrzebne – już od dłuższego czasu nadużywanie muzyki nawet w najb. absurdalnych i zbędnych momentach i robienie dłużyzn takich, że wszystko to prosi o co najwyżej uśmiech politowania!..
A przede mną sezony kolejne, ciekawe czy będzie lepiej(?).
Do tego uśmiercili od startu wiele fajnych postaci – żę wspomnę tylko brata Derryla, Gubernatora albo Abrahama, do którego się nawet przekonałem. A pozostawienie dennej Tary (chyba tak na imię tej upośledzonej nieco puszystej lesbijce) albo Rosity, która chyba angaż ma za to, że ma dobre ciało i ładną buźkę, co jednak nie jest dla mnie argumentem, bo to nie pornos, a film fabularny jakby nie było.. Do tego Michonne – jej romans z Rickiem jest równie żałosny i żenujący co te postaci i aktorzy grający je, a Rick (a dokładniej aktor Lincoln) zwykle aktorsko nie daje rady a uroku ma tyle co ciężarówka wioząca złom na wysypisko. Do tego między Rickiem a Michonne nie ma żadnej chemii! Sceny ich pocałunku ogląda się z pewnym zniesmaczeniem..
Choć są i ciekawe postacie jak Dwight, UGin ma swoje dobre momenty, Gregory jest dobrze odgrywany. A sam Negan jest dla mnie po prostu płaski, jakoś nie widzę w nim niczego „ekstra”, co by mogło stworzyć z niego ciekawą postać. Carol choć nie jest moją ulubienicą, to aktorsko coś tam potrafi itp.
Pewne odcinki są ciekawe, ale jest b. nierówno.