DC’s Legends of Tomorrow – powrót 2. sezonu

Po kilkutygodniowej przerwie powraca najmłodszy z będących obecnie na antenie CW superbohaterskich seriali. Na półmetku mogliśmy już stwierdzić, że choć wciąż pozycja to dość mierna, drugi sezon dosyć znacząco podwyższa swój poziom. Rotacje w obsadzie wyszły jak najbardziej na dobre, znalazło się także kilka naprawdę fajnych pomysłów (choć niestety nie na główny wątek, który tradycyjnie jest po prostu mizerny). Start drugiej połowy sezonu to, mimo jego oczywistych wad, niezły znak. Nie daje nam jakiejś wielkiej gwarancji, że podobny poziom prezentować będzie reszta serialu, niemniej jednak mamy do czynienia z najlepszym dotychczas epizodem DC’s Legends of Tomorrow (choć znowu – wciąż daleko mu do miana naprawdę dobrego).

Zobacz również: Kim jest Rip Hunter? Historia superbohatera #23

A wcale nie musiało być tak różowo. W końcu zanim pożegnaliśmy się na kilka tygodni z „legendami”, wiedzieliśmy już, że Rip Hunter (Arthur Darvill), prawdopodobnie najgorszy kapitan statku we wszechświecie, wcale nie zginął, tylko pojawił się w innym czasie oraz ufryzowaniu.  Jak się szybko okazuje, to świadomie poniesiona przez niego konsekwencja awaryjnej ucieczki z katastrofy Waveridera, której świadkami byliśmy na początku drugiej serii. „Dostroił się” do innego okresu w historii, zupełnie zapominając o doświadczeniach jako Mistrz Czasu (co nie przeszkadza mu w podświadomym korzystaniu z nich w trakcie… tworzenia własnego filmu). Charakter – przynajmniej dopóki jakoś nie wrócą mu wspomnienia (co raczej jest oczywistym następstwem) – także uległ zmianie. To niepoprawny, pierdołowaty jegomość, kontrastujący z karykaturalnie egzaltowaną osobowością Huntera z pierwszego sezonu. I… bardzo dobrze! Widać, że aktor znacznie lepiej radzi sobie z tym mniej skomplikowaną kreacją, co także parę razy wywołuje zabawne interakcje z zupełnie ogłupiałą załogą, która usiłuje go uratować.

No i właśnie, trzeba przyznać, że przynajmniej część naszej drużyny zaczyna wreszcie łapać, o co chodzi w tego typu gatunku. Przynajmniej trójka Atom-Vixen-Citizen Steel – czyli kolejno Brandon Routh, Maisie Richardson-Sellers oraz chyba najlepszy z nowych nabytków luzacki Nick Zano. Czuć pomiędzy nimi chemię, a ich perypetie naprawdę bawią. Wypadają znacznie lepiej od coraz bardziej zblazowanej i irytującej Sary Lance (Caity Lotz), której pozycja nowego kapitana mocno nie służy, nie wspominając o durnym wątku profesora Steina (Victor Gaber) i Heatwave’a (Dominic Purcell). To już po prostu bezsensowny zapychacz, marnujący potencjał Steina na jakimkolwiek polu – no bo po co komu siejący zniszczenie wśród wroga Firestorm albo genialny fizyk, skoro można go wykorzystać jako „psychiatrę” dla bezmózgiej góry mięśni? Co do „Legionu zagłady”, to tutaj również wychodzi minimalnie na plus. Bo chociaż Malcolm Merlyn (John Barrowman) i Damien Darkh (Neal McDonough) są już dość zużytymi postaciami i wciąż nieraz zachowują się wprost idiotycznie (np. wejście na komisariat policji w stylu dwóch Terminatorów, choć wybitni przedstawiciele Ligi zabójców mogli podkraść się po cichu i wszystkich zaskoczyć), jest nieco uroku w tych dwóch klasycznych do bólu superzłoczyńcach, zwłaszcza, że tym razem działali w cywilu. Reverse-Flash zaś… jest biedny. Póki co scenarzyści go wrzucili dość pochopnie, bo nie dali mu żadnego godnego przeciwnika pod drugiej stronie barykady. Oczywiście Matt Letscher jak zwykle zdaje egzamin w roli Eobarda Thawne’a, tylko że jego występy z konieczności są śmiesznie okrojone, bo w innym przypadku największy rywal Barry’ego Allena wykończyłby całą grupę w kilka sekund (która i tak raz za razem ratuje się ze starcia z nim przez rozliczne deus ex machina). Wciąż czekamy na odpowiedź od „jasnej strony”, bo to powoli zaczyna coraz bardziej irytować.

Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: 2. sezon DC’s Legends of Tomorrow

Jak już wspomniałem, wątek główny tak jak był idiotyczny, teraz również nie zapowiada się na coś lepszego, i przynajmniej na ten sezon musimy się z tym raczej już pogodzić. Lepiej więc skupić się na topornym, acz i tak jak na możliwości scenarzystów fajnie zrobionym wątku. Bo „udział” słynnego George’a Lucasa w walce „legend” ze złem jest doprawdy uroczy. Złośliwi powiedzą, że twórcy i tak przeszarżowali co najmniej kilka razy. I cóż, będą mieli rację. Nie zmienia to jednak faktu, iż wynikło z tego zamieszania kilka scen wywołujących na twarzy fana gwiezdnej sagi co najmniej uśmiech. No i trzeba pogodzić się z tym, że to maksimum subtelności, na jaką stać osoby pracujące nad scenariuszem tego serialu – cieszmy się więc z tego, co mamy.

Ocena końcowa pewnie byłaby leciutko wyższa, gdyby podlegał tylko i wyłącznie ten epizod. Jako że jednak staram się wziąć pod uwagę takie czynniki, jak poziom kontynuowanych wcześniej wątków czy potencjał na resztę sezonu, przesadny optymizm uważam za nie na miejscu – nawet przy Lucasie. Ale być może jest to jakaś dobra prognoza na przyszłość, dowodząca, że twórcy wreszcie uczą się porządnie wykorzystywać postacie historyczne, które napotykają po drodze protagoniści. Czas pokaże w kolejnych odcinkach.

ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?