Ginie superbohater. Nie w obronie ludności, a zostaje zamordowany w swoim apartamencie. Pozostali bohaterowie reagują z niepokojem, lecz jeden z nich zaczyna drążyć. Tak się składa, że to typ dość specyficzny, u którego determinacja i duch walki mieszają się z pewną szczególną formą bycia foliarzem. W tle rozbrzmiewają coraz głośniejsze akordy Zimnej Wojny. Mocarstwa dozbrajają się w atomowe głowice do tego stopnia, że nawet potężny Doktor Manhattan nie jest już gwarantem bezpieczeństwa. Tymczasem pewien bardzo mądry człowiek ma plan na globalny pokój, choć okupiony garścią ofiar…
Alan Moore zrobił dla herosów i całego medium komiksowego to, co uczynił dźwięk dla filmu. Całkowicie go przemodelował, podniósł poprzeczkę i że zacytuje klasykę polskiej komedii – otworzył oczy niedowiarkom. Z naiwnych i umownych historii ludzie w maskach w końcu przeszli do poważniejszych sfer, gdzie istniały problemy bliższe rzeczywistości i tym samym groźniejsze od teatralnego łotra pragnącego zdobyć świat. Brytyjczyk przepuścił wszystko przez filtr alternatywnej historii, gdzie Nixon przyspawał się do prezydenckiego fotela, a wojna w Wietnamie była sukcesem. Przyczyną tych zdarzeń są częściowo herosi, którzy zresztą asekurancko zostali zakazani, oczywiście za wyjątkiem rządowych pupili.
Siłą Strażników jest realizm. Świat maluje się w ponurych barwach, polityczne realia to ciągłe napięcie i niepokój, gdzie oprócz nuklearnego widma występują problemy społeczne, jakie trapiły USA przedstawionej epoki. Nie lepiej jest z ostatnimi legalnymi herosami. Komediant to antyteza Kapitana Ameryki, u którego heroizm i idealizm został zastąpiony sadyzmem i bezwzględnością, a wszechmocny Doktor Manhattan to osobnik w swej cudowności tracący resztki człowieczej osobowości. A wszystko zjeżdża jeszcze bardziej w dół, gdy ten drugi emigruje na Marsa, i pozbawia USA swej protekcji. Moore mocniej niż ktokolwiek przed nim pokazuje rządowe zastosowanie superbohaterów, spełniających się świetnie zarówno w celach propagandowych, jak i w twardym działaniu w imię wolności i demokracji. A ustawa Keene’a delegalizująca przebierańców mówi wiele o wolności i swobodach w kraju Lincolna w rzeczywistości Strażników.
Wielkość i wpływ Strażników jest niepodważalny, ale nie oznacza to, że jest wyłącznie pozytywny. Rzesza autorów wydała na świat mroczne, hiperrealistyczne potworki, które z założenia miały pokazać herosów w prawdziwszej strony, lecz w praktyce zamiast tego dostaliśmy podlane krwią i flakami twory, równie naiwne i uproszczone co „grzeczne” komiksy. Komiks superbohaterski wręcz miota się między infantylizmem a post-strażnikowym przekrzywieniem. Dziś sam Alan Moore krytycznie podchodzi do tej gałęzi powieści graficznych i odsączając jego miejscami chorobliwą niechęć do tego przemysłu i światopogląd, należy przyznać mu trochę racji.
Jest coś, co przy pierwszym spotkaniu ze Strażnikami zrobiło na mnie wielkie wrażenie. W wielu komiksach Alana Moore’a można spotkać nie-komiksowe dodatki, w różnym stopniu wzbogacające fabułę. Strażnicy zawierają takie cuda jak fragment kartoteki więziennej Rorschacha, książki jednego z weteranów superbohaterstwa czy artykuł ornitologiczny Nocnego Puchacza. Brytyjczyk powiększa tym samym świat przedstawiony, nadaje mu realnych kształtów i pokazuje, że przebierańcy potrafią być ludźmi. Fakt ten nie objawia się jedynie przez ich słabości, choć tych jest wiele, a przez człowieczeństwo. Relacje w rodzinie Blake’ów, trauma Rorschacha czy niepewność Puchacza to mocne tło dla globalnych działań, kradnące zresztą show atomowej grze. Przy tym Brytyjczyk nie idzie w sentymentalizm czy granie na uczuciach odbiorcy.
Powiększone wydanie Strażników to nie po prostu rozciągnięte kadry, a raczej w pewnym sensie i owszem, ale gdy za sterami rysownika zasiada Dave Gibbons, to taki format jest czymś więcej niż atrakcją dla niedowidzących. Zacznę jednak od tego, że przy pierwszym spotkaniu z tym dziełem wiele lat temu rysunki Gibbonsa, jak i kolory Johna Higginsa nie urzekły mnie zbytnio. Nawykły wówczas do młodszych komiksów, marszczyłem nos nad kolorami i kreską autorów, dopiero z czasem nabierając do całości szacunku. Wówczas też nie zauważałem subtelności wizualnej narracji Gibbonsa, symboliki i odejścia od pokazowej dynamiki standardowego superhero. Z czasem odrobinę zmądrzałem. I tak dobór barw potęguje zimnowojenny niepokój, dotykający nawet herosów i zdecydowanie wyróżniający ten komiks do dziś. Sam warsztat Gibbonsa ma dla mnie już zupełnie inny, wręcz kultowy status. Powiększony format pozwala lepiej wszystko pojąć i przyswoić, a przede wszystkim robi ogromne wrażenie.
Standardowe wydanie nie zawiera dodatków, co przy komiksie tej klasy wydawać się może herezją. Tutaj wydawca dorzuca kilka bonusów, w mojej ocenie niezbędnych i zadowalających. Nie ma tu setek alternatywnych okładek, jakie posiadają obecnie komiksy o wiele niższej kategorii, ale fani Moore’a i Gibbonsa je docenią. Strażnicy to nadal aktualne dzieło, które nie zestarzało się haniebnie, ale i tak ma swoją wartość historyczną. Niniejsze wydanie to opcja dla koneserów, ale ci, którzy wydali niemal trzy i pół stówy nie mając wcześniejszej styczności z dziełem Moore’a i Gibbonsa nie muszą obawiać się rozczarowania. Cena i jakość w tym przypadku są w rozsądnej równowadze, a psychofani jak ja powiedzą nawet, że to pół darmo.
Jeśli jakiś tytuł zasłużył na wydanie specjalne, to są nim właśnie Strażnicy. Choć pod wpływem tego komiksu powstało mnóstwo mu podobnych, a nawet pod niektórymi aspektami lepszych dzieł, to nadal pozostaje on Elvisem wśród całego morza innych wokalistów. Legendą, do której wielu będzie się odnosić, dając światu owoce soczyste, jak i nieco podtruwające. Samo rozwiązanie światowego kryzysu może wydawać się pobożnym życzeniem, a nieco je modernizująca wizja z filmu Zacka Snydera wydaje się bardziej prawdziwa, ale to już temat na inny tekst. Tymczasem Egmont pewniej wkroczył w ten ekskluzywny format komiksowy, a Strażnicy to pierwsze w tej linii dzieło niezwiązane ściśle z głównymi światami Marvela i DC, co może sugerować, że to nie ostatnia legenda w tym formacie. Oby tylko ich dobór był równie trafny.
Tytuł oryginalny: Absolute Watchmen
Scenariusz: Alan Moore
Rysunki: Dave Gibbons
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 464
Ocena: 100/100