W poprzednim tomie Lucyfer stworzył swój wszechświat, istniejący obok tego autorstwa jego byłego szefa. Na gości nie trzeba było długo czekać, a wśród nich znaleźli się tacy, którym zamarzyło się przejęcie władzy w nowym uniwersum i ponowne strącenie byłego archanioła z wyżyn. Do tego dochodzą do spłacenia dawne długi i absencyjny kryzys w Srebrnym Mieście, że nie wspomnę o napiętej braterskiej relacji z Michałem. Spiętrzenie tych kłopotów może być za wielkie nawet dla postaci formatu Lucyfera…
Ogromną zaletą Sandmana były historie na pozór poboczne, w których główny bohater nieraz w ogóle się nie pojawiał. Gaiman dawał nimi sobie czas na zbudowanie postaci mających odegrać ważną rolę w późniejszym czasie, przy okazji wprowadzając nieco różnorodności do opowieści. Podobnie jest i w Lucyferze – bez historii z Mazikeen czy Ellaine Bellock seria byłaby opowieścią o pewnym bardzo aroganckim byłym aniele. Gwiazda Zaranna to protagonista niełatwy do polubienia i utożsamiania się z nim. Jest jak świetny ekscentryczny aktor, który zawsze wprowadza w filmie coś od siebie, co niekoniecznie pasuje do całości obrazu i gustu widza lub ambitny muzyk, który przedłuża swoje sceniczne popisy. Niby irytujący, ale z czymś magnetycznym, wywyższającym go ponad innych.
Nie tylko zresztą w tym scenarzysta idzie tropem twórcy Księgi cmentarnej. Dość swobodne manipulowanie mitologicznymi/religijnymi motywami dynamizuje fabułę, przy czym nie ujmuje oryginalnym źródłom. Dzieci aniołów i bogów nie uczestniczą w szkolnych niby-igrzyskach, ani same bóstwa nie myślą angażować się w sprawy godne jedynie śmiertelników. Nie jest to też banalne szkalowanie mitów czy przede wszystkim religii, bo Bóg, archanioł Michał i cała skrzydlata ferajna pojawiają się w księgach ważnych zarówno dla chrześcijaństwa, jak i judaizmu. Można więc napisać coś z motywami biblijnymi, przy okazji nie zachowując się jak fanatyczny antyteista.
Nie mogę dłużej nie odnosić się do serialu Lucyfer, bowiem różnic jest sporo, a jedna jest szczególnie bolesna. Wcielający się w Niosącego Światło Tom Ellis różni się nie tylko fizycznie od pierwowzoru, co nie jest już dzisiaj czymś zaskakującym, ale przede wszystkim całokształtem zachowania. Lucyfer Carey’a to chłodny arogant, lubujący kpić z dawnych towarzyszy i epatować nihilizmem. Tymczasem serial ukazuje go jako istotę ekspresywną, znacznie mniej poważną i miejscami wręcz showmańską. I rozumiem to odmienne podejście, bo oryginał byłby lekko niestrawny dla widza spragnionego rozrywki, ale właśnie ten serial sprawił, że stałem się ostrożny wobec ekranizacji komiksów, a nadchodzący Sandman jest tego najlepszym przykładem.
Lucyfer tom 2 to dalszy ciąg zmagań Gwiazdy Zarannej ze swoim ojcem. Bo jakże wytłumaczyć pomysł stworzenia swojego wszechświata i postępowanie w relacjach z Michałem? Mike Carey tworzy monumentalną opowieść z istotami nadprzyrodzonymi, ale nie zapomina o osobistym tle, gdzie człowieczeństwo objawia się nie tylko w postaciach aniołów, ale także poślednich istot, jak upadłe cherubiny czy pająkopodobne stwory. Co istotne, cykl Carey’a jest technicznie zbliżony do Sandmana, ale zachowuje swój charakter i buduje własny świat, w którym Nieskończeni co prawda występują, ale są jednym z wielu elementów składowych. Czekam zarówno na kolejny tom klasycznej serii, jak i kolejny powiązany z Sandman Uniwersum, robiący znacznie mniejsze wrażenie, ale trzymający fason.
Tytuł oryginalny: Lucifer Integral vol.2
Scenariusz: Mike Carey
Rysunki: Peter Gross, Ryan Kelly, David Hahn, Dean Ormston, Ted Naifeh, Craig Hamilton
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 680
Ocena: 90/100