Lucyfer tom 1 – recenzja komiksu

DC i Marvel zdają sobie sprawę, że postaci związane z żywymi religiami to pewne ryzyko. W ich głównych uniwersach coś tam się pojawia, ale spotkać można głównie bogów greckich i nordyckich, których wyznawcy nie są, że tak powiem, aż tak aktywni w swej wierze. I po to powstał śmielszy i bezkompromisowy imprint Vertigo, gdzie swego czasu Neil Gaiman przy okazji Sandmana powołał do życia Lucyfera. Tak znaczna postać nie mogła zostać sierotą, więc po kilku latach dorobiła się solowej serii. Pojawiła się już ona u nas w miękkim i lekkim objętościowo wydaniu, ale warto sięgnąć po nią ponownie, tym razem w godniejszej wersji.

Strona komiksu Lucyfer tom 1

Debiut diabła nie jest tak ważny, jak wydarzenia z Sandman tom 4: Pora mgieł. To tam Gwiazda Zaranna rezygnuje z posady szefa Piekła, traci skrzydła i zaczyna swą wędrówkę po świecie ludzi. Po kilku latach okazuje się, że Lucyfer postanowił przerwać swój urlop i wrócić, mając swój plan, lecz, podobnie jak swego czasu Sandman, musi się nieco natrudzić aby odzyskać dawną pozycję. Wchodzi w konflikt z japońskimi bóstwami, ponownie staje się solą w oku Nieba i brata się ze swoim niegdysiejszym pogromcą – archaniołem Michałem. Jego plan to coś więcej niż chęć powrotu na ciepłą posadkę. Gdybym miał porównać to do działań biznesowych, byłoby to przeniesienie działalności na nowy rynek, niezależny od obecnego.

Kilka zdań na temat istoty głównego bohatera. Nie jest to jakiś typowy specjalnie mroczny typ. Bliżej mu do przykrywki w postaci nonszalanckiego właściciela klubu w LA niż demonicznej potęgi. Nie jest postacią złą, czy raczej pasującą do popkulturowego wielkiego zła, jakim jest diabeł. Dla fana szybkiej akcji, łomotów i piekielnej siary może wydać się wręcz dandysowatym gogusiem, uszczypliwym dla dawnych pierzastych kumpli. Carey odrzuca rogate jarmarczne maski i czyni z Lucyfera genialnego intryganta, nie umniejszając mu oczywiście czystej potęgi, lecz też nie macha nią czytelnikowi przed nosem. To bohater złożony, którego poznajemy wraz z kolejnymi historiami. Nie dla niego tajne genezy, „roki” pierwsze czy inne całkiem nowe i inne wcielenia.

Strona komiksu Lucyfer tom 1

Lucyfer ma w sobie wszystko to, co miały pierwsze dzieła Vertigo, a jednocześnie jest czymś bardziej współczesnym. Jest w nim pewna mroczna dojrzałość, pozbawiona cenzury, ale nie dobrego smaku. Autor nie odkrywa od razu przed nami natury protagonisty i nie opisuje go kilkoma ledwie epitetami. Dostajemy mitologię i magię w stylu Gaimana, ale bez jego poetyckiego podejścia do narracji. Carey podaje wszystko lżej, bardziej przystępnie, nadal jednak w formie ambitniejszej niż liniowe produkty DC. Co prawda Lucyfer zbudowany jest na fundamentach Sandmana, ale to zupełnie inny bohater i opowieść. Choć można zauważyć, że tytułowy bohater nie jest obecny na wszystkich kadrach i sporo miejsca otrzymują inni, jak było w Sandmanie.

Postaciami odgrywającymi silną rolę w Lucyfer tom 1 są między innymi dwie panie – Mazikeen i Elaine Belloc. Ta pierwsza to demoniczna potomkini Lilith, budząca niepokój nie tym, że połowę twarzy skrywa za maską i tym, że jej artykulacja to jeden wielki szum, a aurą cichego zabójcy. A może inaczej – ukrytego oręża. Oczywistym jest fakt, że nie podskoczy ona do Lucyfera, ale jej zachowanie nie jest do końca służalcze. Druga dama to małoletnia uczennica londyńskiej szkoły, potrafiąca dostrzegać zmarłych. Świetnie skrojona postać dziecięca, mająca jeszcze pewną nutkę dziecka, lecz znacznie dojrzalszego od reszty. No i cała reszta epizodycznych lub drugoplanowych bohaterów. Serafin Amenadiel czy Jill Presto i inni ludzie z historii Wróżba z sześciu kart są czymś więcej niż tłem dla głównego rozgrywającego.

Strona komiksu Lucyfer tom 1

Tytuły z Vertigo nigdy nie musiały wstydzić się rysowników i tak też jest i tu. Najbardziej w oko wpadły mi prace Chrisa Westona, ukazujące wiele oblicz Hamburga, choć duchowa wyprawa Niosącego Światło i młodej Indianki w wykonaniu Scotta Hamptona stanowi wspaniałe otwarcie tomu. No i Dean Ormston, o którym myślałem, że zawsze będzie kojarzył mi się z Czarnym Młotem. Historia z Elaine Belloc przypomniała mi, że mam brzydki nawyk szufladkowania wszystkich i wszystkiego. Ormston w Lucyfer tom 1 to więcej groteski i ponurych klimatów. To jeden z tych autorów, których nie nazwalibyście realistami, ale wszystko, co wychodzi z ich rąk, jest bardziej autentyczne niż wierne kopie rzeczywistości innych twórców. Jako fetyszysta okładek nie mogłem nie zwrócić uwagi na te tworzone przez duet Hampton/Fegredo.

Podejrzewam, że prędzej czy później, DC zapętlone we własnych resetach sięgnie śmielej zarówno po Lucyfera, podobnie jak przez moment wykorzystało (szczęśliwie łagodnie i z szacunkiem) Sandmana. Postać ta to prawdziwa potęga nawet przy tytanach uniwersum DC. Jednocześnie kompletnie nie pasuje złożonością do mainstreamu i dałoby się ją wpleść tylko w solowe, mocno autorskie opowieści. Lucyfer tom 1 to powrót upadłego anioła do dawnej chwały, a jednocześnie coś więcej. Mike Carey tworzy swoją historię, przy czym nie stara się zagrać na nosie koledze Gaimanowi, a pięknie zazębia obie serie. I tu mała rada na koniec. Pierw Sandman, potem Lucyfer. Wyłapanie ukrytych smaczków czy pełne poczucie klimatu daje zawsze pewną satysfakcję. Tymczasem kolejny tom już w lipcu, za co szanuję Egmont jeszcze bardziej.


Okładka komiksu Lucyfer tom 1

Tytuł oryginalny: Lucifer Integral Vol.1
Scenariusz: Mike Carey
Rysunki: Dean Ormston, Scott Hampton, Chris Weston, Ryan Kelly, Peter Gross, Warren Pleece
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 544
Ocena: 90/100

Dziennikarz, felietonista. Miłośnik klasyki SF, komiksów i muzyki minionych bezpowrotnie dekad.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?