Początek albumu to bowiem powrót bohatera w rodzinne strony i odkrycie, że pod jego nieobecność, zafascynowana jego personą siostrzenica wpadła w tarapaty, które doprowadzają na trop znacznie poważniejszych kłopotów. Pojawiają się dawni sojusznicy maga klasy robotniczej, jak Swamp Thing czy Mapa. Familijne perturbacje szybko przeradzają się w znacznie większe zagrożenie, które sięga jeszcze czasów Edenu.
Podoba mi się w jaki sposób Carey płynnie realizuje swój scenariusz. Od jednej sprawy do drugiej, tworzy konsekwentnie spójny wątek. Można tu mruknąć, że twórcy Lucyfera było znacznie łatwiej niż autorom tworzącym na początku cyklu, którzy kładli fundamenty pod całą mitologię Hellblazera i że miał on skrojoną, wyrazistą postać, już gotową tańczyć, jak jej zagra. Ale byłaby to ujma dla scenarzysty, bo choć faktycznie nie wprowadza nic innowacyjnego, to doskonale rozumie maga i jego całą otoczkę, przy tym nie powielając swych wielkich poprzedników.
Egmont wydaje Hellblazera według klucza autorskiego. Pozwala to poznać najlepsze momenty w karierze Constantine’a, a z biegiem czasu obserwować jego ewolucję. Wydawca sukcesywnie przedłuża ten system wydawania i nie zdziwię się, gdy dostaniemy pełną serię, bądź jej znaczną część. Choć autorzy mają odmienną filozofię tworzenia, to wszędzie rdzeniem jest John Constantine. A przy tym nigdy nie jest to one man show, bo nawet ktoś taki, jak główny bohater, z czasem stałby się jednowymiarową wydmuszką, przeżywającą jedynie co jakiś czas restarty swej historii. Jak jakiś superbohater, a nie szanujący się dżentelmen ze słabością do silk cutów i paru innych nałogów…
Hellblazer by Mike Carey tom 1 to album ciekawie łączący stare z nowym pod względem rysunków. Mamy Steve’a Dillona, w stosunku do okresu współpracy z Ennisem jakby łagodniejszego, a na pewno pozbawionego pewnych mankamentów, które zawsze drażniły mnie w oczy. Jest mistrzowsko żonglujący cieniami Marcelo Frusin, Lee Bermejo i Jock, co razem daje nam piękny, klasyczny obraz świata Johna Constantine’a, bliższy jednak współczesności niż epoce starego Vertigo. I wisienka na torcie – okładki Tima Bradstreeta. Niezmiennie klimatycznie i treściwe.
Kolejny świetny run z serii z Johnem Constantinem, posiadający swój styl, ale też bliższy aktualnemu wyobrażeniu bohatera niż odważniejszym pomysłom Delano czy Ennisa z początków jego historii. Mike Carey tworzy okultystyczną opowieść detektywistyczną, acz bez uciekania w psychodelię, oniryzm i wszystkie pokręcone rzeczy, które wyróżniały twórczość wspomnianych wyżej kolegów. Najważniejsze, że seria nadal ma kły i pazury, a do tego rogi. John niezmiennie pozostaje egoistycznym draniem, nadal po cichu zapobiega globalnym katastrofom i nie ma ciągot ku superbohaterstwu. Warto czekać na kolejne dwa tomy pióra Careya. A kto wie, czy i nie kolejne po nich, pisane już przez kolejnego autora?
Tytuł oryginalny: Mike Carey presente Hellblazer Volume I
Scenariusz: Mike Carey
Rysunki: Steve Dillon, Marcelo Frusin, Jock, Lee Bermejo
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Wydawca: Egmont 2022
Liczba stron: 352
Ocena: 90/100