Wszystko zaczyna się od naiwności młodego księcia. Hawkmoon już miał schwytać głównego oprawcę jego Koln, czyli barona Meliadusa, gdy ten, wykorzystując jego łatwowierność i sentyment, odwraca kartę. Co skutkuje dalszym pochodem jego wojsk na Europę. Złol ten to bowiem przywódca sił Grenbretanii (tutejszej UK), która ma wielką chrapkę na kontynentalną część Europy i nie napotyka większego oporu nawet we Francji. Bywa jednak tak, że i najpotężniejsza machina wojenna spada z rowerka, gdy trafia na odpowiedniego przeciwnika. Hawkmoon może i dał się pokonać, ale na południu Francji jest kraina, która gdy ją szanujesz, oferuje ci piękne krajobrazy i ciepłe powitanie. A gdy chcesz ją zdobyć, wybija ci zęby…
Akcja ma miejsce w znanej nam narodowo i geograficznie Europie, ale siły oddziałujące na kontynent są nieco inne. Jerome Le Gris zamiast prochu i stali preferuje magiczne siły, posiadające zarówno jasne, jak i ciemne strony. Niestety te drugie są wyraźnie efektywniejsze, bo Grenbretania prze naprzód, zdobywając coraz większe połacie terenu na kontynencie. Mimo magicznej otoczki czuć tu posmak niemieckiego kultu wojny z XX wieku czy napoleońskiego rajdu z początków XIX stulecia. Freddie Mercury śpiewał: Is this the real life? Is this just fantasy? W tym komiksie – jedno i drugie.
Dlatego też Hawkmoon to gatunkowo trudny do zdefiniowania komiks. Bo teoretycznie to dark fantasy, ale autorzy za pomocą magii tworzą klimat przypominający połączenie kilku konwencjonalnych europejskich wojen. Zamiast Niemców są tu co prawda Grenbretańczycy, ale imperialne zapędy są podobne. Nie ma czołgów i artylerii, ale są machiny plujące ogniem magicznym i wojacy zakuci w zbroje. Jest więc sporo wojenki, do której czary-mary wydają się jedynie dodatkiem. Ale dzięki temu komiks wchłonął mnie niczym magiczny wir, podczas gdy większość fantasy staram się po prostu przeczytać, nie angażując się dalej.
Benoit Dellac i Didier Poli w swej wizji magicznej Europy ujęli pewne elementy o zabarwieniu steampunkowym, choć znikąd nie bucha para, jak i wiktoriańskim, choć czas akcji bliższy jest późnemu średniowieczu niż XIX stuleciu. Słowem – magia. Rycerze na koniach nie kolidują z fruwającymi maszynami bojowymi. Magiczne pola siłowe pasują do tradycyjnych murów obronnych. Mieszanina wielu elementów z pozornie różnych bajek jest tu naprawdę złożona, ale ładnie dopasowana i chciałoby się więcej. Autorzy świetnie poradzili sobie również z wizerunkami miast. Tutejszy Londyn przypadłby do gustu Sauronowi, a przeciwne Auiges-Montres mogłoby stać się stolicą Gondoru.
Album Hawkmoon tom 1: Czarny klejnot / Bitwa pod Kamargiem trafił do mnie, choć nie jestem wielkim miłośnikiem batalistycznego fantasy. Wizja wojenno-magicznej Europy została przemyślanie rozpisana. Nawet stereotypowe dla gatunku cechy prezentują się tu lepiej i mądrzej. Historia w jakiś sposób jest realistyczna, nie ma tu miejsca na krainy zza siedmiu wzgórz i narody o trudnej do wymówienia nazwie. Ale jest sporo czarodziejskiego nagięcia, nie uraczycie tu na przykład magicznych odpowiedników realnych postaci. Czekam na kolejne tomy, bo historia jest więcej niż ekscytująca.
Tytuł oryginalny: Hawkmoon – Tome 01: Le Joyau noir, Hawkmoon – Tome 2: Le Dieu fou
Scenariusz: Jerome Le Gris
Rysunki: Benoit Dellac, Didier Poli
Tłumaczenie: Jakub Syty
Wydawca: Lost In Time 2023
Liczba stron: 120
Ocena: 80/100