Hal Jordan był legendą i prymusem Korpusu Zielonych Latarni, zanim został opętany przez istotę żółtego spektrum strachu zwaną Parallaxem i wybił przy tym części sporą część swoich towarzyszy. W wyniku tych wydarzeń podium przejął inny Ziemianin, Kyle Rayner, który nawet stał się nosicielem zielonego odpowiednika Parallaxa – Iona. Wydawać by się mogło, że Kyle prowadzi Zielone Latarnie ku najzieleńszej epoce, dopóki nie pojawił się Sinestro ze swoją żółtą zgrają. Do której, co gorsza, skaptował potęgi jak Antymonitor czy Superboy Prime.
Green Lantern: Wojna z Korpusem Sinestro różni się znacznie od Kryzysów i ich pochodnych, choć sporo z nich czerpie. Autor od początku nie ukrywa, że będzie się działo, ale nie mami nas wizją przełomowych zmian. Najbardziej widoczną różnicą jest jednak przebieg starć, gdzie pojawia się krew i oderwane kończyny. Śmierć jest tu szybka, jak to bywa na prawdziwej wojnie, a brutalność szczególnie widoczna jest w starciach bohaterskich. Kategoria wiekowa komiksu jest więc nieco wyższa, choć nie odjeżdża w skrajności.
Banda Sinestra mogłaby zjeść na śniadanko wszystkich tych mrocznych Batmanów. Ubrani w jadowitą, świetlistą żółć osobnicy to degeneraci czystej krwi. Ot Kryb, osobnik ze szczególnym upodobaniem do porywania niemowląt i przetrzymywania ich w czymś na kształt klatki na plecach. Lyssa Drak, będącą powierniczką księgi Parallaxa, w pewnym aspekcie przypominają gaimanowski Los, ale ze skłonnością do snucia negatywnych opowiastek. No i sam Sinestro, któremu brakuje jedynie pary rogów, by wyglądać jak diabeł, bądź inaczej przyciętego wąsika, by stać się sobowtórem Hitlera. Przy okazji drugiego tomu Injustice chwaliłem Toma Taylora za poprowadzenie tego łotra po słusznej linii. Johns radzi sobie równie dobrze, a rzekłbym nawet, że jego Sinestro to bardziej nieobliczalna jednostka.
Nastrój Wojny z Korpusem Sinestro prosi się o mroczniejszą oprawę, zgrywającą się z kosmicznymi klimatami. Idealny byłby tu Liam Sharp, który w historii Morrisona pokazał całe spektrum możliwości, w tym pejzaży rodem z horroru. Starcia zieleni i żółci spływają czerwienią, co mocno odróżnia je od ugrzecznionych eventów, ale czasem wygląda to tak, jakby kapela z remizy zaczęła grać black metal. Ethan Van Sciver, Dave Gibbons czy Ivan Reis dają radę, ale to nadal grzeczne rysunki, jedynie z bardziej realistycznymi elementami. Co nie umniejsza komiksowi, ale pomysł Johnsa prosi się o więcej. Pochwała należy się na pewno za projekty członków obu Korpusów, w pełni pokazujące galaktyczną różnorodność ras i polecam tu zajrzeć do dodatków, gdzie pojawiają się ich sylwetki.
Green Lantern: Wojna z Korpusem Sinestro wychodzi poza ramy czegoś, co nazywamy superbohaterskim crossoverem. Mało w niej typowych peleryn i pozytywno-naiwnych schematów, a sporo krwawych starć, a nawet psychologicznych gierek. Samych herosów jest tu również niewielu, bo dominują Lanterni w bardziej paramilitarnym wydaniu. Sięgając po ten komiks spodziewałem się kolejnej historii DC sprzed resetu The New 52!. Czegoś, co ma swój charakter, ale mocno naznaczony cieniem Supermana i Batmana. Tymczasem to album, który mógłby pretendować nawet do DC Black Label, gdyby nie powiązanie z kanonem. Wojna z Korpusem Sinestro poprzedza wydaną u nas Najczarniejszą noc i zapowiedziany Najjaśniejszy dzień. To dobra informacja, bo Johns ma rękę do Zielonych Latarni i może albumy te otworzą drogę do jego kompletnego runu, bo to kawał historii DC, zachowujący efektowność tego świata, ale z autorskim śladem.
Tytuł oryginalny: Green Lantern. Sinestro Corps War
Scenariusz: Geoff Johns
Rysunki: Ethan Van Sciver, Dave Gibbons, Ivan Reis i inni
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Egmont 2022
Liczba stron: 560
Ocena: 85/100