Doktor Strange to album zawierający przygody bohatera, które ukazywały się w Strange Tales, współdzielone między innymi z Nickiem Fury’m. Widzimy genezę, w której gwałtowna kraksa przerwała jego karierę chirurga. Od podróży do Tybetu i odnalezienia tajemniczego mędrca zwanego Starożytnym, poprzez nauki u niego i konkurencję z baronem Mordo, do przejęcia roli naczelnego maga. Dostajemy też starcie z kanonicznymi przeciwnikami, spotkanie z kosmicznym abstraktem i mały crossover ze Spider-Manem. Komiks emanuje niepowtarzalną magią, choć to magia mająca już swe lata, jednak wciąż silna.
Każdy komiks pamiętający Beatlesów i prezydenturę Nixona musi się jakoś zestarzeć. Doktor Strange, niczym tytułowy bohater jedynie posiwiał na skroniach, a nie zgarbił się pod ciężarem dekad. Wszystkie ówczesne narracyjne techniki pasują do charakteru magicznej postaci, a nawet naiwne rozwiązania fabularne da się znieść, przynajmniej w porównaniu do przygód innych herosów z tamtej epoki. Ba! O wiele bardziej przemawia do mnie teatralnie demoniczny i nieprzerwanie wściekły Dormammu rzucający wyzwanie samej Wieczności oraz śliski i lizusowski baron Mordo, niż ich odnowione, wypłukane z barwności wersje. Może i są one silnie nierealistyczne, ale czy dobry komiks zawsze musi być poważny?
Krążą legendy, jakoby Steve Ditko wspierał swój talent odpowiednimi środkami pozwalającymi lepiej zrozumieć inne wymiary, po których pałętał się jego bohater. A że były to czasy, w których środki te cieszyły się w kręgach artystycznych pozytywną opinią, to śmiem przypuszczać, że tkwić w tym może ziarnko prawdy. Strange sporo tu podróżuje i mam na myśli podróże astralne i międzywymiarowe. I tu Ditko pokazuje się z najlepszej strony, stając się inspiracją dla pokoleń późniejszych twórców, nie tylko komiksowych. Batalia Dormammu z Wiecznością, a właściwe każde pojawienie się tej kosmicznej istoty jest wielkim popisem autora, odpowiednikiem czerni i bieli Sin City Millera czy gotyckiej posępności Mignoli. I zgadzam się z tezą, że jego prace są charakterystyczne dla czasu minionej epoki, ale kontekst tego, co ukazują, nie uległ upływowi czasu tak bardzo, jak przepychanki Avengers czy zwierzaczkowi przeciwnicy Spider-Mana. Widać to doskonale w The Amazing Spider-Man Annual #2, gdzie widowiskowe i dziś magiczne sprawy mieszają się z pajęczymi bójkami na ulicach NY, które są wręcz dość poczciwe w swej staroszkolności.
Doktor Strange to dzieło dla ludzi, którzy wiedzą, czym smakuje komiks z tamtej epoki. I nie chodzi mi o złożoność, masę nawiązań i powiązań, które wymagają od odbiorcy sporego obeznania z tym i owym. Komiks Lee i Ditko czyta się w podobny sposób, w jaki ogląda się rówieśnicze mu filmy. Pewne elementy oddziałujące na widza są inaczej rozlokowane, bohaterowie są zbudowani w odmienny sposób, a i sama fabuła toczy się w określonym tempie. Wydanie jednak tej pozycji w takim formacie to dobra decyzja, gdyż kontynuuje pewien pozytywny trend, a mianowicie linię dla koneserów, którzy w komiksie widzą coś prawdziwie kolekcjonerskiego, co jednocześnie daje rozrywkę. Album ten to również perfekcyjny prezent dla fana Strange’a, choć liczyć się on musi z tym, że to dzieło różni się od tych współczesnych. Po Marvel Limited z autorskimi kombinacjami Lee/Kirby i Lee/Ditko z radością powitałbym coś z rysunkami Jima Steranko, który nie tylko wyprzedzał swoją epokę, ale i zawstydza większość obecnych twórców swą pomysłowością. Choć i dzieła autorów jak Neal Adams czy John Byrne stanowiłyby niezły wybór.
PS: Doktor Strange to syn lat 60, a więc epoki obfitującej we wspaniałą muzykę. Sugeruję więc zrobić sobie playlistę do lektury tak zacnego wydania, złożoną z artystów jak Jimi Hendrix, Jefferson Airplane czy The Doors. I dorzucić może coś od Ravi Shankara, dla egzotyki.
Tytuł oryginalny: Doctor Strange Omnibus vol.1
Scenariusz: Stan Lee
Rysunki: Steve Ditko
Tłumaczenie: Marek Starosta
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 432
Ocena: 85/100