Colorado Train – recenzja komiksu

Na mojej playliście w okresie nastoletnim królowały różne utwory, ale szczególne miejsce zajmował Jesus of Suburbia zespołu Green Day. Nie jest to epokowa piosenka w ich dyskografii, ale chyba najlepiej oddaje klimat nie tylko tych amerykańskich przedmieść i ich flegmatyczną stagnację. Piosenka zagrała mi w głowie na nowo po lekturze Colorado Train Alexa W. Inkera, gdzie smętne realia przerywa morderstwo nastolatka, dokonane w potworny sposób. Gdzieś słyszałem coś podobnego i to chyba kilka razy… Ale nigdy motyw ten nie wybrzmiał tak mocno.

Strona komiksu Colorado Train

Wszystko rozpoczyna się od grupy przyjaciół i ich starcia z lokalnymi łobuzami. Bitewka jak inne tego typu, na wszystkich szerokościach geograficznych. Pewnego dnia jednak licealny oprawca znika i nie jest to młodzieńczy wybryk. Gdy chłopak się znajduje, nosi ślady kanibalizmu i kunsztu rzeźniczego. Policja nie ma konkretnego tropu, bo i położenie miasta pośrodku Gór Skalistych i puste sztolnie dawnej kopalni stanowią istny labirynt kryjówek dla zabójcy. Czyżby pradawne demoniczne zło? Nic z tych rzeczy, ale nadal cień wisi nad miastem. Jak bywa w takich opowieściach, to grupa małolatów bierze sprawy w swoje ręce, choć zamiast rowerków preferują deskorolki i starego pick-upa.

Suzy to zagubiona nastolatka, wychowywana przez ojca-alkoholika, który dni policyjnej chwały ma za sobą. Jej najlepsi kumple to tacy sami outsiderzy, sytuujący się na podobnym poziomie drabiny społecznej. W tym wszystkim jest jakaś beznadzieja, ale nie absolutna. Suzy zakochana jest w swoim kumplu Mike’u i chyba z wzajemnością. Inker ukazał młodzieńczą miłość bez romansidłowych odlotów i mokrych fantazji. Nieśmiałość, ukradkowe spojrzenia i to dziwne przyciąganie, jakie czuje człowiek do drugiego człowieka jedynie w wieku nastoletnim, gdy się kocha, ale nie wie jak. Uczucie co prawda jest przygaszone mgłą makabrycznych zdarzeń, ale nie przytłoczone, bo duch młodości jest tu silny, a pewną buntowniczą nutę wprowadzają muzyczne tytuły rozdziałów. Podobają mi się też relacje w grupie bohaterów, nokautujące autentyzmem epoki, tak pięknej, a tak obrzydliwej zarazem.

Strona komiksu Colorado Train

Co jeszcze sprawia, że Colorado Train w swojej kategorii jest tak dobry? Brak tu jakiegokolwiek retuszu na płaszczyźnie społecznej. Serialowe Hawkins to przyzwoite małe miasteczko, gdzie szeryf to taki szorstki wujek, lokalne instytucje dbają o obywateli, a większość trawników jest ładnie przycięta. Inker idzie w inną stronę i może nie tworzy miniatury Detroit, lecz tutejsza mieścina też ma swe dobre dni za sobą. Jej całokształt – tytułowe koleje, domy, otaczająca przyroda budzą skojarzenia z kultowym Twin Peaks, choć tu wszystko widzimy jak na dłoni. Zero tajemnicy, a w pudełku nie ma diabła. Mordercą nie okazuje się monstrum rodem z powieści grozy, co nie czyni go mniej przerażającym. Gdybym miał szukać rodzimej analogii, byłby to amalgamat śląskich miejscowości z pozamykanymi zakładami i wsi, gdzie koniec PGR uczynił więcej szkód niż śmiertelna zaraza. Nie byłoby tego efektu bez rysunków.

Rysunki Inkera podzielę na dwa aspekty. Pierwszy to miejsce akcji. Przyzwyczailiśmy się do widoku jankeskich przedmieść ze schludnymi domostwami. Takimi z malowniczą werandą i podjazdem na dwa samochody. Tu one występują, ale wyglądają jak po przejściu tornada, jakby cały ich blask uleciał gdzieś daleko. Samo zresztą położenie miasta czyni z niego dziką, na poły zapomnianą enklawę położoną daleko od świetlistych wybrzeży USA. Drugi aspekt to postaci. Nie są to ponure figury, a osoby, które z łatwością można by przenieść w weselszą część świata. Punkowa Suzy czy szalony Durham proszą się wręcz o jaskrawe barwy i wrzucenie ich do komiksu Marvela jako młodocianych, przebojowych herosów. Ale Inker, jakże trafnie do swego nazwiska, kocha tusz. Kładziony mądrze, bez zalewania nim szkiców, przypomina, że położone na peryferiach miasto miało kiedyś potencjał, a teraz jest jedynie wampirem wysysającym energię z jego najlepszych mieszkańców.

Strona komiksu Colorado Train

Colorado Train jest opowieścią, na jaką czekałem. W Stranger Things brakowało mi niepokoju, takiego w stylu Lyncha. Coś zabija dzieciaki to bardziej opowieść o zabójcach potworów, a To Kinga jest typowym dziełem tego autora, ze wszystkimi tego zaletami i wadami. Alex W. Inker użył tego samego schematu fabularnego co autorzy wyżej wymienionych dzieł, ale dodał do tego sporo amerykańskiego brudku, cuchnącego przebrzmiałą potęgą przemysłową, amerykańskim koszmarem i zagubieniem w tym wszystkim grupy młodych ludzi bez przyszłości. Nawet sprawca zabójstw pochodzi z tego kotła, choć ciężko jest go usprawiedliwiać. Jedyną wadą komiksu jest jego długość, czy raczej szybkość, z jaką go się czyta. Chciałbym więcej, nawet jeśliby rozbiło to nieco spójność i napięcie w historii. Alex W. Inker od tej chwili zyskał moją uwagę i czekam na jego dalsze dokonania.

PS: Komiks oparty jest na powieści Thibaulta Vermota, niestety niedostępnej w Polsce. Warto o tym pamiętać, bo może jakiś dobry wydawca da nam to dzieło w jego oryginalnej wersji.


Okładka komiksu Colorado Train

Tytuł oryginalny: Colorado Train
Scenariusz: Alex W. Inker
Rysunki: Alex W. Inker
Tłumaczenie: Marta Duda-Gryc
Wydawca: Lost In Time 2023
Liczba stron: 232
Ocena: 90/100

Dziennikarz, felietonista. Miłośnik klasyki SF, komiksów i muzyki minionych bezpowrotnie dekad.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?