Batman to nietypowy superbohater i DC powinno dziękować niebiosom, że sprawdza się on zarówno w generycznych historiach z pelerynami i maskami, jak i tych dojrzalszych, bardziej literackich. Fajnie jest czytać jego przygody u boku Ligi Sprawiedliwości, ale też dobrze zgłębić psychologiczne aspekty miliardera z traumą, który zamiast grzać się w blasku swej fortuny, skacze po gzymsach przebrany za latającą mysz. Batman: Sekta to zdecydowanie tytuł przynależny do tej drugiej kategorii, choć Jim Starlin zaserwował trochę superbohaterskiej rozrywki. Tom otwiera widok Batman pokonanego. Na dodatek bez żadnego planu i asa w rękawie. Za sytuację odpowiada pewien społecznik, choć słowo to odczytywałbym raczej w kontekście manipulacji masami, niż pozytywnej działalności.
Diakon Blackfire już samym nazwiskiem powinien budzić niepokój. Ów „kapłan” jest świetnym przykładem na to, że za iście samarytańskim postępowaniem może kryć się zło. Pamiętający jeszcze czasy, gdy Gotham nie było nawet na mapach, mężczyzna wciela powoli swój plan w życie, postępując zupełnie inaczej niż Joker i towarzystwo z Arkham. Działa po cichu, uderzając nie w obywateli, a w przestępców, tym samym zaskarbiając sobie przychylność tych pierwszych. A dalej jest jeszcze ciekawiej, gdyż nieco hipisowaty księżulo to prawdziwy znawca ludzkiej natury. Starlin daje modelowy przykład działania sekt i choć ukryte jest to pod pewnym komiksowym przerysowaniem, nie oddala się wcale od prawdy. Warto zastanowić się nad tym dziełem głębiej.
Czytając Sektę, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że coś mi ten komiks przypomina. I szybko przypomniałem sobie Trybunał Sów. O ile jednak Scott Snyder sięga po klimat teorii spiskowych w stylu grup trzymających władzę, o tyle Starlin stara się przekazać coś innego i inaczej rozkłada akcenty niepokoju i osaczenia. Zamiast morderczych Szponów mamy niepostrzeżone grupy wyznawców Blackfire’a. Stylowe maski zasłaniające oblicza ludzi w strojach o wartości dobrego samochodu zastąpił barczysty, niepokojący diakon z kucykiem. Oba komiksy są świetne i oba trzeba znać. Jeśli nie znasz Trybunału Sów, polecam wpierw niniejsze dzieło, gdyż czytane kolejno po sobie mogą wyleczyć z postrzegania Nietoperza jako nieskazitelnego monolitu, bez taniej demitologizacji.
W ostatnim czasie prace Berniego Wrightsona zobaczyć mogliśmy w tytułach od wydawnictwa KBOOM. Tu artysta jest bardziej szalony i nieokiełznany, uderzający mocno w psychodelię. Zwykle to Mroczny Rycerz jest dominującym elementem, z tą swoją peleryną i całą aurą, która wokół się unosi. Wrightson pomniejsza herosa do roli marionetki w rękach Blackfire’a i nawet gdy wszystko idzie ku dobremu, to Batman nie wygląda na zwycięzcę. Batman: Sekta nie byłby tym samym komiksem bez kolorów Billa Wraya. I tu mógłbym przytaczać rozmaite epitety, ale najlepiej odda je fakt, że po chwili przyglądania się im można odczuć niepokój. To nie grzeczne barwy, odpowiednio zbalansowane i ułożone na swoich miejscach. Jeśli byłyby dźwiękiem, to z pewnością oniryczną muzyką z thereminu.
Egmont opiera swoją ofertę DC na świeżych tytułach. Bieżące serie, jak DC Black Label są często jeszcze gorące, a DC Deluxe skacze po epokach, choć średnia wieku wydawanych tam tytułów nie jest zbyt wysoka. Dobrze się stało więc, że Batman: Sekta ujrzał światło dzienne. Może to początek czegoś więcej? Wszak w biografii Rycerza z Gotham na naszym rynku jest sporo luk. Sam komiks to dzieło wpisujące się w gusta miłośników grozy, Batmana w stylu Millera i lekkiej nostalgii. To też świetna okazja by cofnąć się do epoki, w której Robin nosił krótkie gatki i wcale nie trąciło to nieletnim ekshibicjonizmem. Genialne otwarcie roku w wykonaniu Egmontu.
Tytuł oryginalny: Batman: Cult
Scenariusz: Jim Starlin
Rysunki: Bernie Wrightson
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 200
Ocena: 85/100