W Batman Death Metal tom 4 niemal wszystkie sceny z mainstreamowymi herosami trącą sentymentalizmem w polewie z heroizmu, w którym dobrze odnalazłby się Stan Lee. I nie jest to złe, zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności wielkiej bitwy, ale nawet w Kryzysie na nieskończonych ziemiach było mniej patetycznie i przysłowiowa „moc przyjaźni” nie odgrywała tak znaczącej roli. Są jednak i mniej górnolotne chwile, jak choćby krótkie solowe opowiastki z udziałem Swamp Thinga, Constantine’a czy Pingwina. Zwłaszcza ten ostatni wychodzi ze swej roli pulchnego niezgrabiasza z wystrzałową parasolką, dosłownie rozwijając skrzydła. Nie można też przejść obojętnie wobec opowieści Pierwszego Superboya, arcyłotra z Nieskończonego kryzysu, w której jego historia zyskała głębi i może nawet paliwa na dalsze przygody. Czterotomowe wydanie Batman Death Metal to w większości historie będące rozmaitymi preludiami, spin-offami i innymi historiami pobocznymi o fachowych nazwach. Jak się ma jednak sama historia Scotta Snydera i Grega Capullo?
Pomysłodawca całego eventu napisał ogromnych rozmiarów historię tak, byśmy nie odczuli przeciążenia, ale gdzieś jakoś wciąż iskrzyło napięcie. Wytrwałym polecam przeczytać wyłącznie Death Metal. Crossover bez dodatków to opowieść żwawsza i trzymają się powyżej średniej ogółu. Snyder znajduje czas na lekki humorek, trochę brutalności i ciekawe zwroty akcji w ramach gatunku superhero. Plus za oddanie Wonder Woman stanowiska lidera, minus za sam finał, który przypomina mi reklamę piwa bezalkoholowego z mrugnięciem oka. Niby mamy zamknięcie istotnego wątku, ale i nie do końca, bo już wspomniany został kolejny etap, czyli Infinity Frontier i tak dalej…
Batman Death Metal tom 4 to pozycja nazywana antykryzysem, choć de facto jest kolejnym kryzysem. I trochę traci przy tym pomysł mrocznych wszechświatów, bo cała ich groza zamieniła się w groteskę, a Batman, Który Się Śmieje powoduje jedynie uśmiech politowania. Mroczna hybryda Jokera i Batmana stała się bezosobowym uber-łotrem, pragnącym jedynie anihilacji wszystkiego i wszystkich. Snyder często ma problem z finałami, ale tu zdaje się to nie być jego winą, a skali, na jaką rozrosła się jego pierwotnie założona opowieść i dalszych planów wydawcy, które w chwili pisania recenzji powoli kierują się ku Dark Crisis.
Dwudziesty dwóch rysowników. Tylu znajduje się na łamach tego tomu, a gdy dodamy artystów biorących udział w tworzeniu poprzednich albumów, prawdopodobnie otrzymamy uniwersum rysowników DC. I na szczęście dla nas, radzą sobie oni dużo lepiej niż postaci z ich prac. Niektórzy to solidni rzemieślnicy, którzy może nie mają ambicji bycia epokowymi artystami, ale wykonują swą robotę solidnie. Ci lepsi, jak choćby Alex Maleev, dostają stanowczo za mało czasu, ale nawet na kilku stronach pokazują klasę. Łatwo zauważyć też kilka potknięć w detalach, jak choćby wygląd postaci i ich obecność w konkretnym momencie.
Batman Death Metal tom 4 ma otwarte na oścież zakończenie i bynajmniej nie prowadzi ono do stabilniejszego uniwersum. Maszyna musi działać, a im robi więcej hałasu, tym lepiej. Cóż z tego, że przy okazji kłębią się spaliny i wycieka olej? Chciałbym, żeby DC doszło do jakiegoś punktu równowagi, a zapowiedzi sugerują raczej zmianę pokoleniową kadr w stylu Marvel NOW! 2.0., który okazał się, najdelikatniej mówiąc, umiarkowanym okresem. Event Batman Death Metal to przyjemna przejażdżka, mająca momenty świetne, dobre, jak i nieco słabsze. Bywało mrocznie, zabawnie, czasem nawet wagoniki niemal wypadły z torów, ale jakoś dotarliśmy do końca i teraz pozostaje jedynie czekanie na to, jak dalej Egmont poprowadzi najnowszą historię DC. Mam nadzieję, że obok głównego nurtu znajdzie się miejsce na opowieści mniej głośne i kolorowe, bo tych ostatnimi czasy przybyło i są warte wydania.
Tytuł oryginalny: Batman Death Metal. Tome 4
Scenariusz: Scott Snyder, Joshua Williamson i inni
Rysunki: Greg Capullo, Yanick Paquette i inni
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Egmont 2022
Liczba stron: 296
Ocena: 70/100