We Happy Few – recenzja niespełnionych ambicji

Znając moją nieograniczoną miłość wobec serii Bioshock, zajmujący się działem gry Krzysztof napisał pewnego razu do mnie: „Dudek, może zrecenzowałbyś We Happy Few? Uwielbiasz Bioshocka, więc to też powinno ci się spodobać.” Zachęcony tymi słowami odpowiedziałem twierdząco i zabrałem się za ów tajemniczy, niezależny tytuł od studia Compulsion Games.

We Happy Few przenosi nas do alternatywnej rzeczywistości lat 60. ubiegłego wieku, w której to Trzeciej Rzeszy udało się przeprowadzić skuteczną inwazję na Wielką Brytanię. Narastająca wśród obywateli zbiorcza depresja doprowadziła do wprowadzenia przez rząd halucynogennych kapsułek o nazwie Joy, wprowadzające zażywających je w stan całkowitej euforii. Większe mieściny podporządkowane są zatem doktrynie „Nie jesteś szczęśliwy – jesteś inny. Jesteś inny – musisz ponieść srogie konsekwencje”. Perspektywa obcowania z tak antyutopijnym światem wydaje się nie lada zachęcająca, ale czy spełnia pokładane w niej nadzieje?

Zacznijmy może od tego, co z całą pewnością studiu Compulsion Games się udało. Przede wszystkim We Happy Few urzeka półotwartym światem, który daje graczowi niesamowite pole do eksploracji. Osoby, które lubują się w zaglądaniu we wszystkie kąty przeróżnych lokacji, niewątpliwie poczują się tutaj, jak w domu. Gdzieniegdzie walają się przeróżne listy oraz notatki mieszkańców zapoznające nas z zastaną powojenną rzeczywistością. Niektóre niepokojące miejsca potrafią zachwycić wyglądem, przywodzącym na myśl serie Bioshock oraz Dishonored. Na wpół mroczny, na wpół cukierkowy świat jest dodatkowo przyozdobiony jazzową ścieżką dźwiękową, która jeszcze bardziej buduje ten specyficzny klimat, o jaki w growych produkcjach trudno.

Fot. mat. prasowe

Gra prezentuje się również całkiem interesująco od strony fabularnej, oferując nam w miarę postępu trzy grywalne postacie. Mowa o Arthurze Hastingsie – cenzorze wellingtońskiej gazety, próbującego odnaleźć zaginionego w czasie wojny brata, Sally Boyle – chemiczce wychowującej w tajemnicy dziecko oraz Oliverze Starkeyu – pochodzącym ze Szkocji idealnym kompanie do piwa i ustawki usiłującym obnażyć mieszkańcom prawdę stojącą za wywoływaną przez uszczęśliwiające tabletki iluzją. Każdy z bohaterów jest znakomicie przerysowany i wyrazisty, a ich historie bardzo dobrze ze sobą współgrają tworząc spójną całość.

Przez wymienione wyżej aspekty, We Happy Few mogłoby starać się o miano gry roku, ale niestety pozostałe jej elementy bezpardonowo dyskwalifikują ją z wyścigu o ten tytuł. Zacznijmy może od samego systemu walki, który należy do tych najbardziej prymitywnych i nudnych, jakie można w wirtualnej rozgrywce spotkać. Przy pomocy pięści lub też dowolnej broni białej w postaci przykładowo pałki albo patelni okładamy naszego oponenta aż wyczerpie się nasz pasek staminy, po czym bronimy się przed nim lub też odpychamy go, żeby poziom naszej energii przywrócił się do stanu używalności. Tym bardziej jest to uciążliwe, kiedy do czynienia mamy z kilkoma przeciwnikami, bo akurat tak się zdarzyło, że mój plan na ich cichą eliminację po raz n-ty wziął w łeb. Właśnie – również elementy skradankowe wypadają w tej grze blado, kiedy strażnikom załączy się nadmierna ilość sztucznej głupoty. W tym miejscu miałem załączyć nagrany przeze mnie fragment, w którym jeden z nich ogania się w kółko, szukając nie tyle sprawcę podejrzanych szelestów, co sensu życia, ale niestety przez małe problemy techniczne nie będzie Wam dane go zobaczyć.

Wykonywanie kolejnych zadań staje się dużo bardziej uciążliwe, kiedy przyjdzie nam dbać o podstawowe potrzeby fizjologiczne bohaterów, jak pożywienie, czy też sen. Niejednokrotnie potrafią one wyrwać z transu poszukiwacza przygód, wymuszając poszukiwania odpowiednich surowców czy też łóżka. Bez tych elementów survivalowych, gra by się spokojnie obeszła. Jest też ten nieszczęsny wskaźnik szczęścia w organiźmie, który zmniejsza się zdecydowanie za szybko, a kiedy osiągnie poziom zerowy od razu sprowadza na bohatera wszystkich obywateli gotowych ukarać odmieńca. Automaty z kapsułkami są na domiar złego rozmieszczone w tak niefortunnych miejscach, że nie sposób w drodze do nich  nie napotkać któregoś z mieszkańców, który przy przejawie podejrzanego zachowania, jak skradanie czy bieg, nie zawaha się wezwać służby porządkowe. I niestety przez to gra skutecznie odrzuca, szczególnie kiedy na wykonanie określonego zadania przyjdzie nam pokonanie sporego dystansu.

Zobacz również:  Shadow of the Tomb Raider – zwiastun premierowy i pierwsze oceny gry!

Nie jest to może zarzut skierowany do samych twórców gry, ale do polskiego wydawcy. We Happy Few to tego rodzaju gra, przy której bez perfekcyjnej znajomości angielskiego nie będzie nam dane czerpać pełnej satysfakcji. Szkoda, że nie pokuszono się tutaj o polskie napisy, gdyż tym samym omija nas wiele smaczków, żartów i interesujących elementów fabuły zawartych w różnych dokumentach.

Fot. mat. prasowe

Deweloperzy z Compulsion Games tworząc We Happy Few postawili sobie bardzo ambitny plan. Odnieśli jednak niemal połowiczny sukces, gdyż pełna niedoróbek i bugów rozgrywka powoduje, że nie jest to tytuł, nad którym chce się spędzić kilkugodzinny maraton. A szkoda, bo zarówno świat, jak i fabuła okazują się jednymi z ciekawszych, z jakimi miałem do czynienia ostatnimi laty. Tym bardziej boli fakt, że po cichu liczyłem na zapełnienie tęsknoty po Bioshock Infinite, ale tego niestety nie otrzymałem.

Grę do recenzji w wersji PS4 udostępnił wydawca

Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe

Redaktor

W kinie szuka pozycji, która przebije Pulp Fiction, w telewizji - Breaking Bad oraz Rodzinę Soprano, w świecie gier - serie Bioshock oraz God of War.
Kontakt: [email protected]

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?