Swoim Star Wars: Squadrons zespół EA Motive w jakimś stopniu rzucił wyzwanie branży. Biorąc w karby to, co osiągnęło Battlefront 2 – gdzie loty kosmiczne należało do kilku różnych trybów – rozwinięto dotychczasowe mechaniki, dzięki czemu naprawdę można powiedzieć o progresie. Już na starcie gra robi dobre wrażenie – w końcu podczas lotu widok jest z kokpitu, co pozwala obejrzeć istotną część wnętrza myśliwców. I to jest po prostu piękne! Samo prowadzenie statków jest pełne różnych niuansów związanych z manewrowaniem, celowaniem i zmianą siły ciężkości (np. gdy jesteśmy w defensywie, przeniesienie mocy z laserów na pancerz). Z początku nawet na najniższych poziomach trudności możemy trochę głupieć. Trzeba wyłapać poczucie przestrzeni itd. A mamy czym. Jest osiem myśliwców, a każdy ma swój niepowtarzalny styl. X-Wingi, Y-Wingi, TIE-Interceptory – zwolennik każdej ze stron konfliktu ma pełne prawo pod tym względem piać z zachwytu. Lot każdą z maszyn wymaga nieco innej strategii i wyczucia, dostajemy także zupełnie inne zadania. Ach, gdyby tylko reszta gameplayu nadążała za tym wszystkim, mielibyśmy tytuł na granicy arcydzieła… ale wszystko po kolei.
No dobrze, jest też tryb fabularny, który warto sobie wziąć na samym początku, jako że w dużej mierze w trakcie kampanii tłumaczy się nam podstawy gry. O dziwo wcale nie ma on tak małych rozmiarów, jak mogłoby się wydawać – na pewno można o nim powiedzieć o wiele więcej niż o beznadziejnej historyjce Iden Versio z Battlefront II. Jeśli chodzi o umiejscowienie akcji, zawiązanie głównych wątków ma miejsce świeżo po zniszczeniu planety Alderaan (tak, ten „okruszek”, który Wielki Moff Tarkin rozkazał pokazowo zmasakrować w trakcie Nowej Nadziei), ale szybko mamy przeskok we właściwy dla intrygi okres, czyli świeżo po śmierci Imperatora Palpatine’a, eksplozji drugiej Gwiazdy Śmierci i tym samym wielkiego rozbicia największej potęgi w znanej galaktyce w przeciągu ostatnich dekad. I tutaj przechodzimy do ciekawego manewru scenarzystów, bowiem grać będziemy na przemian po dwóch różnych stronach barykady. To sprawia, że w trakcie gry kolejne meandry fabuły mogą nas nieco bardziej obchodzić.
Niestety, ale tylko „nieco”. Historia w Star Wars: Squadrons jest raczej liniowa, statyczna i w małym stopniu odczuwamy jakikolwiek wpływ na wydarzenia. To ostatnie występuje w dużej mierze z powodu nie do końca uzasadnionego zachwytu dowództwem nad poczynaniami naszego pilota Nowej Republiki czy Imperium, typowa próba zadowalania gracza na siłę. I cała ta kampania jest nieco statyczna (i to nie tylko dlatego, że kiedy nie latamy, to tak naprawdę nie chodzimy, a przenosimy się z miejsca na miejsce niczym w VR), pełna gadających głów i sztampowych dialogów, niczym w jakimś symulatorze. Gdy słuchamy kolejnych mdłych historyjek naszych kolegów z drużyny, dość trudno jest nie „skipować” kolejnych linii dialogowych – w których zresztą nie mamy absolutnie nic do powiedzenia. Strony konfliktu w lwiej części dzielą się na wesołą kompanię „tych dobrych” i zblazowanych imperialnych typów w stylu kreskówkowych złoczyńców. Może ze dwie-trzy osoby na krzyż prezentują minimum charakteru, a to zdecydowanie zbyt mało.
A co z pozostałymi trybami? Przede wszystkim jest ich stanowczo zbyt mało. Deathmatch jest niewątpliwie bardzo przyjemny i jak już załadują się nasze starcia, możemy spędzić sporo czasu ćwicząc w przestrzeni kosmicznej i analizując nasze błędy w powtórkach. Dalej jest jeszcze tryb, w którym musimy zniszczyć wrogą flotę. I… to tyle, jeśli chodzi o multiplayerowe przyjemności. Ciekawe są rankingowe potyczki z żywymi przeciwnikami, ale na razie zbytnio najeżone bugami i innymi nieprzemyślanymi decyzjami (np. gdy ktoś opuści przedwcześnie daną rozgrywkę, nikt nie otrzymuje punktów), żebym mógł ocenić to naprawdę na plus. Wydawało się, że to właśnie online będzie w tej grze największym atutem, a tymczasem wymaga bardzo wielu usprawnień.
Muszę przyznać, że przy Star Wars: Squadrons odczuwam poważny dysonans poznawczy. Z jednej strony to chyba najciekawszy od strony mechaniki symulator kosmicznych starć w tym uniwersum, wzbogacony o wiele istotnych detali. Z drugiej jednak odnosi się wrażenie, że twórcy wiele kwestii wymagających głębszego pomyślunku olali na zasadzie „w wersji VR nie będzie to dostrzegalne”. I być może faktycznie w takim trybie mniej zwraca się na to uwagę, jednak – pomijając fakt, że to żadne usprawiedliwienie – większość osób mimo wszystko ogrywa tytuł za pośrednictwem innych mediów. Do tego dochodzi sporo różnych problemów w innych trybach gry. W ostatecznych rozrachunku oczywiście gra wychodzi na lekki plus, a cena (jak na pozycję od EA) jest całkiem znośna. Jeśli jednak nie jesteście co najmniej fascynatami powietrznych starć w SW, można sobie odpuścić – przynajmniej dopóki nie dojdzie do większych update’ów.