Fantastyką Tolkiena zacząłem się interesować jeszcze podczas gimnazjalnych lat. W pewien sposób perspektywa uciekania od rzeczywistości i zanurzania się w inny świat zawsze mnie pociągała. I oto odkryłem – wielki świat magii, wojen i nieustannych zmagań dobra ze złem, kompleksowy, dopracowany, niepowtarzalny. Nie inaczej – niepowtarzalny, bo mimo że współczesna fantastyka w większości przypadków czerpie garściami z tego co tworzył Tolkien – nikomu dotąd nie udało się być tak innowacyjnym i pełnym natchnienia jak on w swoich czasach. Położył on kamień węgielny pod to co ujmujemy dziś w zbiorczej kategorii fantasy.
I tu z chłodnym dystansem muszę przyznać, że nawet nasz Sapkowski ani wynoszony obecnie pod niebiosa George R. R. Martin nie zbliżyli się nadto do pułapu Mistrza Tolkiena, pomimo świeżości koncepcji swoich utworów. Wszystko to powyższe było też powodem dla którego nie mogłem przejść obojętnie najpierw obok Cienia Mordoru, a niedawno też i drugiej części – mowa tu oczywiście o grze Śródziemie: Cień Wojny.
I jak chwilę się nad tym zastanowię – czy to nie piękne, że twórczość tego Brytyjczyka nadal jest inspiracją dla filmów, a nawet gier wideo? Czyż nie jest to indykatorem tego, jak fascynujący świat wykreował? A warto tu wspomnieć, że jak dotąd czerpano jedynie z dwóch dzieł – powieści Hobbit i trzech tomów Władcy Pierścieni. Pozostał jeszcze Silmarillion oraz notatki, które pozostały po tym wybitnym pisarzu, profesorze filologii i poliglocie pełnym poznawczego zacięcia. Ale o tym mógłbym rozprawiać godzinami (dniami!). Więc może lepiej płyńmy do brzegu i skupmy się na samej grze.
Mimo że raczej hype na filmy o Śródziemiu i Jedynym Pierścieniu przeminął już trochę temu to realizacja pomysłu na tę grę nie pozwala przejść obok niej obojętnie. Śródziemie: Cień Wojny to gra wydana na początku października 2017 roku przez Warner Bros. Interactive Entertainment. Jest ona produktem pracy studia Monolith Productions – twórców z niemałym doświadczeniem (wydali Gorky 17 – na tamtejszym rynku znane jako Odium, wówczas zaliczyli małą przygodę na gruncie wydawniczym). Studio z Kirkland przez lata samodzielnej działalności zyskiwało doświadczenie w opracowywaniu gier – i to całkiem rozpoznawalnych. Po przejęciu przez Warner Bros. było jednak jeszcze lepiej – F.E.A.R, Condemned czy nawet – dziś już nieco zapomniany – The Matrix Online. W 2012 stworzyli MOBA o wdzięcznym tytule Guardians of the Middle-Earth co było swoistym przedbiegiem i rozgrzewką do zabrania się za gry czerpiące z literatury fantasy Tolkiena. W 2014 dzięki nim poznaliśmy Śródziemie: Cień Mordoru, a trzy lata później – Cień Wojny, będący najprawdopodobniej zwieńczeniem dwuczęściowej serii.
W Cieniu Wojny wcielamy się znów w Taliona – brutalnie pozbawionego rodziny i zamordowanego Strażnika – dumnego obrońcy Gondoru, który w momencie śmierci zostaje związany z duszą pradawnego elfiego upiora Kelebrimbora – Kowala Pierścieni. Podobny los, krzywda i gniew skierowany wobec nikczemnego Saurona sprawiły, że jaźń Taliona i elfa splotły się.
W drugiej części nasz Nieumarły kontynuuje swoją samotną krucjatę, aby zniszczyć Saurona, pomścić rodzinę i w końcu móc spokojnie odejść z poczuciem spełnionego obowiązku. Przemierza w tym celu rozległe terytoria po tej mroczniejszej stronie Czarnej Bramy, rozprawiając się z hordami orków, piorąc im mózgi i podporządkowując swej woli. W sposób nieunikniony zbliża się do Saurona, by zgładzić go raz na zawsze. Z odwagą, biegłością w broni i wolą walki Taliona, a także z arsenałem elfickich i upiornych mocy Kelebrimbora – to może się udać. Czarny Pan zostanie w końcu zgładzony, z hańbą strącony ze swojego tronu. Ale czy na pewno wszystko jest takim, jakim się wydaje? Czy Talion i Kelebrimbor to jeszcze jedna czy może już dwie osoby? Czy moc elfiego upiora i jego towarzystwo jest darem czy przekleństwem?…
To co jest niewątpliwą zaletą produkcji to wielki, otwarty świat. Mamy do wyboru kilka terytoriów – pod tym względem znacznie więcej niż w przypadku poprzedniej części, gdzie tak naprawdę mieliśmy przyjemność przemierzać jedynie dwie lokacje. Tutaj jest ich znacznie więcej, a do tego możemy się dowolnie po nich poruszać, aktywując kolejne haediry – spawn pointy, a także podbijając kolejne forty orków. Do tego dochodzą jeszcze smaczki w postaci miejsc, w których odkrywamy lore całej produkcji oraz możemy odblokować kilka specjalnych umiejętności czy wyjątkowy zestaw ekwipunku. To wszystko napędza nas do swobodnego przemierzania terytoriów.
Nie bez znaczenia jest tu też system Nemezis i kapitanowie orków z jakimi przychodzi nam walczyć. Są generowani z grubsza randomowo, ale bardzo często dobrze zbalansowani hersztowie orków potrafią sprawić, że potyczka będzie naprawdę wymagająca. System został znacznie ulepszony w porównaniu z poprzednią częścią. Każdy kapitan ma różny strój, wyjątkową facjatę, odmienną broń – niekiedy wzbogaconą działaniem trucizny, klątwy czy ognia, przeróżne moce, słabe i mocne strony, obstawę, wierzchowca a przede wszystkim – głos, sposób mowy i ogólnie pojętą osobowość. To wszystko sprawia, że Cień Wojny jest skradanką z prawdziwego zdarzenia, a strategia jest tu daleka od obojętnej. I tak niektórych orków pozornie ciężko zabić, ale zbiorąwszy o nich informacje możemy się dowiedzieć, że np. wystarczy jeden atak z ukrycia albo strzał w głowę, aby przerwać ich nić żywota. Inni z kolei są znacznie potężniejsi, a strzała w oko czy nóż w plecy sprawią, że będą oni walczyli jeszcze bardziej zajadle. Tych warto – po uprzednim osłabieniu – zwerbować do swojej armii, a potem przydzielić jako zdradliwego przybocznego wrogiego naczelnika lub wysłać na arenę podporządkowanego terytorium – tam może zdobyć dla nas specjalne nagrody.
Ważnym elementem dającym dużo wolności jest tu także fakt swoistego drzewka umiejętności. Nie jest ono może do końca drzewkiem, ale możemy w nim odblokowywać po każdym poziomie albo specyficznym zadaniu kolejne umiejętności. Te z kolei mają przeważnie po trzy ulepszenia, z których możemy wybrać jedno. To sprawia, że nasz bohater i jego styl walki są naprawdę jedyne w swoim rodzaju, a losowe wciskanie guzików na padzie może na niewiele się zdać, gdy otoczy nas kilka band zielonoskórych.