Czasem człowiek staje się zmęczony tymi wszystkimi produkcjami AAA i ma ochotę na niezobowiązującą, nieco niepoprawną przygodę, która pozwoli odpocząć, która otula swoim luźnym stylem, niekiedy satyrą, bezpretensjonalnością. Wtedy pojawiają się tacy Jutsu Games i wychodzą naprzeciw oczekiwaniom graczy! Rustler zaskakuje poczuciem humoru, odwołaniami do popkultury, oferując jednocześnie luźną, niezobowiązującą rozgrywkę. Kiedy Kingdom Come okazuje się zbyt absorbujące, a Mount&Blade: Bannerlord rozbudza wyobraźnie, aby pozostawić niedosyt – z pomocą przychodzi symulator średniowiecznego rzezimieszka.
W Rustlerze wcielamy się w postać Guya – łysego rzezimieszka, parającego się rozlicznymi nielegalnymi procederami. Jak na prawdziwego twardziela przystało – mieszka z mamą. Guy ma jednak ambicję, aby być KIMŚ w średniowiecznym świecie, przez co nierzadko wpada w kłopoty z systemem sprawiedliwości. Dlatego – jeśli dzieje się coś podejrzanego – straż doskonale wie, do czyich drzwi zapukać w pierwszej kolejności. Komedia absurdu, Monty Python, Stachurski i gamingowa samoświadomość to coś, co sprawia, że Rustler to pozycja wyjątkowa. No i mój ulubiony – metasatyra nawiązująca do Kabaretu Koń Polski – Patrz Halina, chop się za babe przebrał! XDDD. Coś cudownego w swojej przewrotności i konsekwentności!
Już na początku rozgrywki widoczna jest spora analogia do GTA, zwłaszcza pierwszych gier z tej serii, które prezentowały świat w rzucie izometrycznym. Podobnie i tutaj – mamy 60 stopni, który podczas śródmiejskich gonitw zmienia się na rzut pod kątem 90 stopni, co nadaje grze jeszcze więcej klimatu. Grafika – z lekkim borderlinesowym konturowaniem (ale to nie cel shading, rzecz jasna) – nie powala, ale jest przyjemna i czytelna, a design m.in. leżących itemów i markerów questów to kolejne oczko puszczone w stronę fanów serii gier od Rockstara.
To czego nie załatwi grafika 3D, załatwią artworki podczas dialogów, które są przyjemnie przaśną odmianą. Tu jednak pojawia się jeden z grzechów głównych twórców tytułu – wprawdzie załatwili aktorów do intra live-action, ale nie załatwili aktorów do podłożenia głosów w dialogach. W efekcie tego Guy i NPC bełkoczą (dosłownie) zamiast artykułować znaczące zgłoski. Wiem, że w średniowieczu języki brzmiały nieco inaczej niż obecnie, ale bez przesady…
Powyższą wadę – jak i inne wady – można jednak wybaczyć przez wzgląd na okoliczność łagodzącą. Jest nią błyskotliwe poczucie humoru prześmiewające wiele rozpoznawalnych tekstów kultury – Stachurskiego (Bard Stach śpiewający o Etyzerze), Monty Pythona (akurat do tego odwołuje się cała linia zadań) czy – oczywiście – samo Gran Theft Auto, które Rustler sprawnie, ale i z zachowaniem klasy, prześmiewa (Sir Seajay z Ardei – CJ z San Andreas). Ilość oczek puszczonych do gracza, który zaznajomiony jest z niektórymi nurtami kultury popularnej, przyprawiłaby niejednych twórców o ciężkie zapalenie spojówek, a mimo to Jutsu Games dali radę. I jakkolwiek czasem ktoś może uznać to poczucie humoru za poziom pijanego wujka Mirka na weselu, tak jest to ważny i przyjazny element, który działa na korzyść tej gry.
W grze ilość broni nie powoduje na ten moment zawrotu głowy, ale ten segment prawdopodobnie się jeszcze rozwinie. Rozwój postaci jest dość okrojony i prosty, chciałoby się powiedzieć – zaledwie symboliczny. Niektórzy mogą to jednak uznać za zaletę. Ilość questów jest przyzwoita, a narracja historii idzie w pewnym kierunku, ale skłamałbym mówiąc, że fabuła gry wciąga bez reszty. Sprawę ratuje niekiedy taki element jak minigry i zadania poboczne jak zbieranie ciał, kiedy ukradniemy wóz grabarza (analogicznie do karetki w San Andreas, tylko w bardziej łódzko-pavulonowym wydaniu…).
Boli trochę brak możliwości personalizacji bohatera. Ale może to współczesne gry sprawiły, że stałem się roszczeniowym bucem i nawet w Tetrisie oczekiwałbym generatora postaci. Do omówienia zostaje muzyka. A ta w tle to nic specjalnego – jest po prostu poprawna, trzymająca się gry. Sprawę ratują tu jednak bardowie (chciałoby się powiedzieć trubadurzy, ale nie chcę mieszać w to Krzysztofa Krawczyka). Ci uliczni grajkowie na specjalne życzenie Guya mogą schować lutnię i… zacząć swoje beatboxowe słuchowisko.
Rustler to na ten moment produkt dość nierówny… Z jednej strony przyjemny, znający swoje przeznaczenie w rozluźnianiu zmarszczonego codziennością czoła, z drugiej strony – w niektórych miejscach jeszcze niekompletny. Dlatego też trzymam kciuki za twórców, aby dali jeszcze trochę miłości swojej produkcji. Ma ona duży potencjał, który docenią nawet – a może „zwłaszcza” – zmęczeni, zblazowani propozycjami AAA gracze. Sam bawiłem się podczas gry bardzo dobrze, bo widziałem ile serca włożyli w to twórcy. Oby tak dalej!