Leon S. Kennedy wraca do akcji po 4 latach (7 latach w fikcyjnym świecie)! Przygoda naszego ulubionego rekruta z Raccoon City rozpoczęła się dość nietypowo. Hordy zombie, dręczący tupot wielkich stóp Mr. X-a, kolosalny aligator oraz najbardziej wypasiony posterunek policji to tylko czubek góry lodowej i w porównaniu z tym co wydarza się w hiszpańskiej wiosce z Resident Evil 4, jest to zaledwie spacer po parku.
Kennedy, po traumatyzujących wydarzeniach z Raccoon City, otrzymuje kilkuletnie szkolenie i – koniec końców – zostaje zatrudniony przez samego prezydenta USA na specjalną misję. Mianowicie, już doświadczony w bojach Leon, musi uratować córkę prezydenta z łap niebezpiecznego kultu. Kaszka z mleczkiem, co nie? No właśnie nie. Na drodze Leona staje wiele rozmaitych i przerażających niebezpieczeństw m.in. kolejny kolos z fikuśnym kapelusikiem (który można zestrzelić), Leatherface z przeceny oraz latający łajdacy, którzy stale podnosili moje ciśnienie. Tak jak poprzednio, nie brakuje tutaj pomocy z zewnątrz. Leon posiada pomagierkę o imieniu Ingrid, a w międzyczasie poznajemy tajemniczego Luisa oraz na nowo odkrywamy Adę Wong z Resident Evil 2. A, nie można również zapomnieć o Ashley, wspomnianej córce prezydenta, która przez długi czas towarzyszy nam w monstrualnej przygodzie. Mówiąc w skrócie, Resident Evil 4 jest dużo większym tytułem niż poprzedzające go oba tytuły. Przejdźmy jednak do konkretów (nie bójcie się, będzie bez spoilerów)!
Po pierwsze, zmiana klimatu. Nie znajdujemy się już w ponurym, przepełnionym chaosem Raccoon City (gdyż miasto zostało wysadzone w powietrze), ale w hiszpańskiej wiosce, która tętni… śmiercią. Jeżeli przeszliście niedawno udostępnione demo, to znacie już – prawie cały – początek. Mała wioska, a w niej kościół, kilka domków, drepczące kurczaki oraz odrobinę flaków i martwych zwierząt, aby wzbogacić nieżywą atmosferę. Szczerze powiedziawszy, jest to doskonałe wprowadzenie w ten świat, iż posiada ono wiele „uziemionych” elementów. Nie jesteśmy od razu wrzuceni w hordę przedziwnych stworów, ale raczej poznajemy tę krainę krok po kroku – napięcie stale rośnie, przeciwnicy stają się coraz bardziej wymagający (i zaczynają zżerać niewyobrażalne ilości amunicji), ale jednocześnie otrzymujemy momenty, gdzie możemy złapać oddech i trochę pozwiedzać. A jest co zwiedzać, gdyż twórcy wytworzyli przepięknie okropny świat, pełen znajdziek i misji pobocznych.
Po całym świecie rozmieszczone zostały niebieskie kartki informujące nas o pobliskich aktywnościach. Takimi aktywnościami są np. wiszące medaliony do zestrzelenia. Co prawda, nie są to skomplikowane misje, które zaskakują i ekscytują, ale fajnie zapełniają nam czas i – jak wspomniałem – dają nam odpocząć od zakręconego głównego wątku. Co więcej, otrzymujemy za nie przydatne nagrody, ale o tym musicie się już sami przekonać.
Brnijmy jednak dalej w tę przygodę, gdyż jest ona całkiem angażująca. Akcja bardzo szybko się rozkręca i ku mojemu zdziwieniu nie opuszcza nas na długi czas. Resident Evil 4 to zdecydowanie najdłuższy remake z serii i po boki zapełniony jest interesującymi postaciami, przepiękną oprawą graficzną i… och ten gameplay. Od wielu lat jestem zakochany w owej franczyzie, zasługą czego jest właśnie survivalowa rozgrywka. Stałe zarządzanie ekwipunkiem, rozmyślanie czy będę teraz potrzebował korby, czy może shotguna, no i oczywiście zwykłe masakrowanie zombiaków sprawia mi ogromną przyjemność. W kwestii czwartej części wcale nie jest inaczej – jest nawet lepiej.
Czego nienawidziłem w Resident Evil 2 (a tym bardziej Resident Evil z 2002 roku) to toporność – poruszanie się Leonem oraz Claire było strasznie nienaturalne, oraz powolne i w wielu momentach brakowało mi dodatkowego guzika do uniku, kontry albo parowania. Fani serii zapewne się na mnie rzucą i zaczną tłumaczyć, że „tAk ByŁo W oRyGiNaLe” – nie obchodzi mnie to. Rolą remake’u jest modernizowanie przestarzałych elementów, aby zgadzały się one ze współczesnymi standardami. Resident Evil 3 zrobiło to całkiem dobrze, a Resident Evil 4 zrobiło to doskonale.
Leon S. Kennedy przemienił się z niezdarnego młodziaka w totalnego badassa, który mógłby stanąć twarzą w twarz z Johnem Wickiem. Wspominając o Babie Jadze, grając Leonem możemy poczuć się jak słynny zabójca i z wielką satysfakcją posługiwać się nawet najzwyklejszym pistoletem. Gameplay w poprzednich częściach był bardzo podstawowy – możesz strzelać i ewentualnie posłużyć się nożem. W „czwórce” możemy strzelić przeciwnikowi w twarz, po czym uderzyć go z półobrotu, a na dokładkę dziabnąć go nożem i na dobre go wykończyć.
Dodatkowo niektóre sekwencje, możemy ukończyć bez wykrycia, a to dzięki „starym nowym” mechanikom skradania się i wykańczania przeciwnika po cichu. W przeciwieństwie do niezgrabnych i trochę przestarzałych mechanik remake’u z 2019 roku, Resident Evil 4 posiada niesamowicie płynną i szybką rozgrywkę, która pozwala na wiele możliwości. To sprowadza się do „regrywalności” za którą słynie marka Resident Evil. Prawdopodobnie jeszcze nie raz podejdę do tego tytułu i, kto wie, może nawet pokuszę się o platynowe trofeum.
Po salwie komplementów, pora na małe narzekanie. Mianowicie chciałbym poświęcić chwilę postaci Ashley oraz jej (momentami) upierdliwego towarzyszenia. Co ciekawe, mój problem nie dotyczy żadnych niszczących system bugów lub glitchów (gdyż na takie się nie napotkałem), ale raczej konstrukcji misji, które powinny były zostać we wczesnych latach 2000. Tak, ma na myśli chronienie Ashley i ciągłe wyruszanie na jej ratunek. Kiedy wokół Leona zaczyna zbierać się konkretna horda zainfekowanych, moją jedyną myślą jest „dobra, shotgun i do przodu”. Niestety wiele razy Ashley postanawiała zrujnować mój plan i po prostu padała, a ja musiałem jeszcze dodatkowo podbiec do niej i ją podnieść. Co gorsza, przeciwnicy mogli również podnieść Ashley i zabrać ją na przechadzkę po pobliskich terenach. To jednak nie koniec nagromadzenia problemów. Nasza partnerka może zginąć od pocisków Leona, co zakończy misję i przeniesie nas do poprzedniego checkpointa – istnie męcząca mechanika. Akurat ten fragment oryginału mógł zostać usunięty.
Starczy tych minusów, bo aż mi szkoda szkalować tak dbale wytworzone dzieło. Inną kwestią, którą chciałbym rozwinąć, jest oprawa graficzna, czyli absolutna perełka tych remake’ów. RE Engine pozwala na tworzenie istnych cudów graficznych i nie mowa tutaj tylko o zjawiskowych cutscenkach, ale raczej o tym co otacza nas podczas rozgrywki. Wszystko – poczynając od zadymionej wioski, przez klimatyczne jezioro, a kończąc na ociekającej złotem i przepychem fortecy – wygląda spektakularnie w kontekście oświetlenia, najmniejszych detali czy też kolorystyki. Niestety nie idzie to w parze z 60 FPS-ami (przynajmniej na ten moment). Mamy do wyboru dwa tryby – wydajnościowy (60 klatek na sekundę) oraz jakościowy (ray-tracing itp.). Jest to już klasyczny wybór we współczesnym świecie gamingu, który bardzo często otrzymuje opcję łączące oba tryby, ale zazwyczaj następuje to dopiero kilka miesięcy po premierze. Być może wraz z dodatkiem Mercenaries, otrzymamy również to, albo chociaż jakąś wiadomość na ten temat.
Niesprzecznym stwierdzeniem będzie to, że Resident Evil to obecnie jedna z najlepiej sprzedawalnych się i ocenianych marek w popkulturze… pomijając stronę filmową i serialową. Ostatnie 4 gry z tego uniwersum sprzedały się w niezwykle zadowalających ilościach, a temu towarzyszyły wysokie noty od krytyków oraz prestiżowe nominacje i nagrody. Resident Evil 4 bije na głowę poprzednie remake’i pod każdym względem. W kontekście grafiki, fabuły, oświetlenia, postaci, designu misji i nowych lokacji jest to gamingowe arcydzieło, które zasługuje na wszystkie pochwały. Mamy tylko marzec, a ja już znalazłem personalnego pretendenta do tytułu gry roku. Oczywiście opinia ta pochodzi od wieloletniego fanatyka serii, ale nawet z obiektywnego punktu widzenia trzeba przyznać, że jest to kawał dobrej gry. Z wielką niecierpliwością czekam na kolejny rozdział z uniwersum Resident Evil.
Ilustracja wprowadzenia: fot. materiały prasowe
Prysła, rykła, jękła, kucła, sięgła, przełkła, klękła, ciągła. Podpoznańskie wsie pozdrawiają swojaka!!!!!! Człowieku, błąd na błędzie błąd pogania. Tego nie da się czytać.
O zgrozo. Kto się zgadza, żeby publikować teks z tak dużą ilością błędów… wręcz odpycha podczas czytania.
Nigdy bym nie przypuszczał, że poziom pisarstwa może dosłownie nie tyle co upaść, a dosłownie runąć, aż tak nisko. Ewidentne braki podstaw. To słownictwo. Aż trudno odnieść się do tego bełkotu. Błędy tak rażące, że w sumie nic nie pamiętam z tej recenzji poza towarzyszącym mi cały czas niesmakiem, a finalnie uczuciem rozpaczy i zawiedzenia poziomem obecnego szkolnictwa. Pisarski horror.
Co to w ogóle jest? Wrzuciliście to dla żartu na 1 kwietnia i zapomnieliście usunąć? Publikowanie tekstów o tak nędznym poziomie powinno być zabronione. Błędy, błędy, błędy. Dorastająca młodzież to czyta i będzie uważać, że to normalne, że tak jest dobrze, że tak trzeba. Dosłownie kłuje w oczy jak się czyta.