Dubbingowana przez śmietankę polskich aktorów część wgryzła się w świadomość mojego pokolenia, raźno żywiąc się dojrzewającymi umysłami i podlewając ją mieszanką niewyszukanych dowcipów i erotycznych aluzji. Głos Jerzego Stuhra, szukanie tańczących ogórów i zgryźliwa Jańcia to tylko kilka z wyraźniejszych elementów Larry’ego 7. Sama do dziś kojarzę kumkwaty raczej ze sprośnymi dowcipami z gry niż przypominającym pomarańczę owocami. Dlatego tym bardziej zainteresowało mnie, jak też amant z lat 80. poradzi sobie w erze #metoo?
Nie wiem, czego właściwie się spodziewałam po nowej, współczesnej odsłonie Larry’ego. Domyślałam się, że pewnie będzie trochę żenująco i trochę niesmacznie, ze szczyptą nostalgii. Jednak zdecydowanie nie byłam przygotowana na taki wylew żenady i żartów spod wąsa.
Zanim przejdziemy do właściwej fabuły, musimy uporać się z dwiema chyba najbardziej irytującymi rzeczami. Pierwszą z nich jest tradycyjny test na pełnoletniość, złożony z pięciu pytań o kulturę lat 90. i wcześniejszych. Pytania są losowane, więc za każdym razem trafiamy na inne, a ich ilość jest tak duża, że potrzeba solidnych kilkunastu minut, żeby zaczęły się powtarzać. To pewnie byłby dużo lepszy żart, gdyby nie absurdalna tematyka i konstrukcja pytań. O ile te o imię psa Bundych czy co to jest faks dają miły powiew nostalgii, tak te o bańkę dotcomową czy karierę Hervé Villechaize były już trochę nadgorliwe. A wszystko po to, aby przez następne dwadzieścia minut słuchać wąsatego, wujowego narzekania na technologię i współczesność.
Fabułę oparto na tym samym schemacie, który poznaliśmy w Miłości na fali. Larry zakochuje się w zastępczyni prezesa korporacji Śliwa (taka wiecie, hehe, satyra z Apple’a), jednak ta spotyka się tylko z mężczyznami posiadającymi ponad 90 punktów w aplikacji Timber (taka wiecie, hehe, satyra z Tindera). Cóż innego ma zrobić biedny Larry, jak nie zacząć zbierać punktów. Oczywiście droga do tego wiedzie przez randkowanie i to nie byle jakie, bo na najwyższym poziomie flirtu.
Większość żartów w grze opiera się na takiej przaśności wąsatego wuja. Ich problemem nie jest to, że są głupie albo trochę żenujące, bo rozumiem, że Larry po prostu ma taki styl, ale to, że większość z nich słyszeliśmy już po badżylion razy, a zabawne pewnie były z 5 lat temu. Jak nie więcej. Nie mam też specjalnego problemu z żartami obrażającymi kogoś, ale obrażać też trzeba umieć. Żart o męsko-męskim koksie z siłowni, który boi się otwarcie przyznać, że jest gejem, też już dawno straciły swoją datę ważności. Podobnie żarty nieumiejętnym czytaniem z promptera i ten wiecie, boki zrywać kawał, że on skoczył, ale spadły mu spodnie i pierdnął. Niemniej jednak muszę przyznać, że wątek homoseksualny doprowadził do jednej z najpiękniejszych scen, jakie widziałam ostatnio w grze. Dowcipów, które się udało było ledwie kilka, m.in. papierosy marki Jan III Jebacki, czy moment, w którym gra zażenowana sama sobą proponuje jej zwrócenie.
Technicznie też nie jest najlepiej. Co prawda rysowane lokacje są całkiem ładne, jednak cały styl gry bardziej kojarzy się z bezpłatną grą we flashu niż produkcją za ponad 100 zł. Do tego ich jakość jest bardzo nierówna. Niektóre imponują detalami i dopracowaniem, podczas gdy inne wydają się dopinane na końcówce budżetu. Do tego animacje są kiepskie. Larry idąc, ślizga się po podłodze, a jego ruchy są co najmniej nienaturalne. Gra ma też sporo bugów, a obietnica nieliniowej rozgrywki jest zwykłą ściemą. Wybory nie mają tutaj żadnego znaczenia, w dodatku, nawet jeżeli przeskoczymy jakiś fragment fabuły gra i tak wymaga od nas wykonania wszystkich przewidzianych kroków. Przykładowo poszukując gitary Lemmy, chociaż już wiedziałam, gdzie jest i tak musiałam zapytać o nią właścicielkę lombardu, żeby dialog z inną postacią przeskoczył na następny etap. To wszystko może wydawać się drobiazgami, ale przy grze za tę cenę raczej nie powinny występować.
Kolejną funkcją, która miała być zabawna, ale nie wyszła była aplikacja Timbera na naszym PiPhonie. Kilka profili na niej było ciekawych, jednak przede wszystkim była kompletnie bezużyteczna. A mogłaby chociaż prowadzić do kilku zabawnych wątków pobocznych czy chociaż rozmów przez wiadomości w aplikacji. Zamiast tego jest tylko przeglądarką niezbyt subtelnych nawiązań do memów.
Wśród nielicznych zalet gry, oprócz wspomnianych już przeze mnie kilku żartów i próbującej się przebić, gdzieś spod tłustej warstwy kiepskich dowcipów, zabawy w erotyczne podteksty, była muzyka, która przyjemnie podbijała klimat. Ciekawym miejscem był też Czarci Pomiot, z kilkoma pomysłowymi odniesieniami.
Leisure Suit Larry – Wet Dreams Don’t Dry to niestety bardzo słaba produkcja, całkowicie niewarta swojej ceny. Żarty są niskich lotów, a strona techniczna wymaga dopracowania. Zabawa z erotycznymi podtekstami całkowicie gdzieś utonęła, przytłoczona listą osób i grup, które jeszcze trzeba obrazić. Jedyne co gra ma do zaoferowania to nostalgię i odniesienia, nie ma w niej nic nowego, a kreatywność chyba wyczerpano na wymyślaniu „prześmiewczych” nazw dla popularnych appek. Jeżeli szukacie nostalgicznej podróży, lepiej jeszcze raz zagrajcie w Miłość na fali. A jeśli chcecie się pobawić z erotyką, na Steamie znajdziecie dużo więcej produkcji za o wiele niższą cenę. Chociażby takie cookie-clickerowe HunieCam Studio, w którym wcielasz się w zarządcę biznesu erotycznych kamerek internetowych.
Grę kupicie na:
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe