Borderlands 3 zabiera nas w 5 lat od wydarzeń w drugiej części. I ciężko powiedzieć, że nic się nie zmieniło. Na równinach Pandory narodził się nowy reżim. Tym razem nie ma on jednak znamion samozwańczych wybawców planety, którzy chcą narzucić jej chaotycznym mieszkańcom swoich zasad. Pewne rodzeństwo Syren – czyli niezwykle nielicznej grupy osób obdarzonych potężnymi parapsychicznymi zdolnościami – wpadło na pomysł, by zebrać całe hordy bandytów pod jednym sztandarem, tworząc własny kult. Naszym zadaniem jest wsparcie niewielkiego ruchu oporu i zatrzymanie tej wielkiej szarańczy, która zdaje się nie mieć końca.
Tak jak w przypadku poprzedniej części, tutaj też możemy powiedzieć, że mamy do czynienia z nienachalną, acz mogącą do pewnego stopnia zaangażować fabułą. Od wcześniejszych wydarzeń minęło już tyle czasu, że gracze niezaznajomieni z serią mogą bez większych kłopotów po prostu wejść w rozgrywkę, wyjadacze zaś szybko poczują się jak w domu, bo wraz z rozwojem historii co rusz napotykamy twarze z praktycznie każdej powiązanej odsłony. Ale najpierw obie strony muszą przebić się przez monotonny, nieco siermiężny prolog, służący jako tutorial. Przedobrzono tam nieco z eksploatowaniem Claptrapa, robota będącego twarzą serii, zbyt dużo tam także prowadzenia gracza za rączkę. Dopiero później wracamy do tego, co najważniejsze: totalnej, niepohamowanej niczym rozwałki z zakręconymi misjami i absurdalnym poczuciem humoru.
I co najważniejsze, nareszcie wylatujemy z Pandory. Tak jest, starcia z Children of the Vault toczyć się będą na kilku zupełnie odmiennych od siebie planetach – od metropolii na miarę gwiezdnowojennego Coruscant aż po prawdziwą dżunglę. Jest w czym wybierać. Choć z początku podchodziłem do konceptu Calypso Twins i ich hegemonii dość sceptycznie, koniec końców kupili mnie. Ich uzasadniona lore uniwersum potęga i ciekawy sposób brania pod włos ciemnego pandorańskiego ludu (media społecznościowe rządzą) w bardzo logiczny sposób stworzyły chaotycznego, ledwo kontrolowanego potwora. Dochodzi do bardzo ciekawego przetasowania. Dotąd wszelkie bandyckie męty były zaledwie tłem dla rozgrywek korporacyjnych, mięsem armatnim Vault Hunterów i ich najważniejszych przeciwników. Tym razem pojawia się zagrożenie w rodzaju barbarzyńców, którzy jako jednostki wiele nie znaczą, ale złączeni fanatycznym pseudo-wyznaniem są siłą niemal nie do zatrzymania, mogącą podbijać znacznie więcej niż własne podwórko. Cieszy to, że nie próbowano zrobić Handsome Jacka 2.0., tylko sięgnięto po zupełnie nowy koncept. I choć ogółem cała ta opowieść – na czele z nieco bardziej chropowatymi dialogami i mniej ciekawymi questami – ustępuje „dwójce”, wciąż jest bardzo dobrze.
A pod względem wielu aspektów mechaniki jest jeszcze lepiej. O ile grafika nie zmieniła się zbyt znacząco – bo i zasadniczo cell-shadingowa stylistyka serii jest dość długowieczna – to już przy wielu innych kwestiach można mówić o ewolucji. Klasycznie mamy do czynienia z czterema postaciami grywalnymi do wyboru. Twórcy nie próżnowali i podrzucili jeszcze większe wariacje dotychczasowych pomysłów, dodając jeszcze wiele ciekawych niuansów. Chcecie przemierzać uniwersum zakapiorem, któremu pomaga cała menażeria morderczych zwierzaków? A może byłą panią żołnierz wchodzącą od czasu do czasu do wielkiego mecha? Albo cwanym agentem z irlandzkim akcentem, który wspomaga się dronem, osłonami i własnym, zadającym obrażenia wrogom klonem? Jest też oczywiście Syrena, ale w przeciwieństwie do Lilith i Mayi Amara stosuje swoje moce do swojego rodzaju walki wręcz. Zwolennicy buildowych eksperymentów mają prawo piać z zachwytu, bowiem potrójne drzewka skillowe są niesamowicie rozbudowane i dają ogromne pole do popisu.
Ponownie napotykamy też całą gamę broni. I choć wydawało się, że Borderlands 2 dotarło już do ściany w kwestii ich różnorodności, „trójka” dodaje jeszcze kilka odmian – jak m.in. broń bez magazynka (!!!) czy wystrzeliwane z shotguna wybuchające na wszystkie strony koła zębate. Szczęśliwie zapomniano również o chybionym pomyśle ze slag damage, dodając choćby radiation. Poprawiono też feeling podczas ostrzeliwania wrogów. Gdy przerzucasz się z karabinu maszynowego na bazookę czy rewolwer niemożliwe jest, byś nie dostrzegł tej różnicy, co znacząco wpływa na rozgrywkę i preferencje gracza. Jak na przedstawiciela gatunku loot’n’shoot przystało, mamy jeszcze więcej wciągającego zbieractwa z różnorakich skrzyń i poległych adwersarzy. Wydaje się nawet, że dotarcie do istotnych miejsc czy pokonanie większych przeciwników jest jeszcze bardziej wynagradzane, dzięki czemu mamy prawo liczyć co najmniej na porządny towar do opchnięcia przy którymś z automatów Marcusa. Docenić można również prostszą eksplorację światów – od teraz do wielu miejsc, do których już dotarliśmy, możemy się po prostu teleportować, zamiast łazić monotonnie przez przetarte szlaki. Zabawę urozmaica dynamiczny soundtrack, jak zwykle Jesper Kyd w ekipie jest tutaj pewniakiem.
Wraz z kolejnymi planetami przybyło także od groma nowych przeciwników. Samych bandytów można podzielić na wiele ciekawych specjalizacji, a w kolejce stoją jeszcze egzotyczne monstra czy korporacyjne zbiry z Maliwana. Wyjadaczy serii zaskoczyć może poziom trudności walki z bossami. Nie są to oczywiście wyzwania na miarę jakiegoś Dark Souls, ale w przeciwieństwie do w zasadzie każdej poprzedniej części nareszcie musimy się nieco wysilić, aby rozłożyć jakiegoś znaczniejszego wroga. Idealnie oczywiście nie jest, bo i zdarza się totalnie przegiąć. Przede wszystkim mowa o tworze zwącym się Billy the Anointed. Ten podrasowany mocą Eridium – specjalnym surowcem w świecie Borderlands, który daje ogromne możliwości – osiłek jest teleportującą się i wywołującą fale uderzeniowe przechodzące przez ściany (sic!) góra mięsa, którego zwyciężyć się da po nieludzkich męczarniach albo korzystając ze specjalnego glitcha, dzięki któremu stojąc w konkretnym miejscu możemy bezkarnie okładać otępiałego przeciwnika. Rzadko w recenzjach tak mocno „wyróżniam” pojedynczego bossa, ale ten konkretny model wprowadza tak frustrująco bezsensowne wyzwanie, że niejeden gracz może mieć po prostu dosyć. Skoro już o bugach mowa, musimy chcąc nie chcąc zahaczyć o chyba najsłabszy element gry. Jak dotąd w trakcie rozgrywki bardzo często dochodzi do znaczącego spadku klatek na sekundę. Zdecydowanie jest to jeden z elementów, który powinien zostać naprawiony w przyszłości.
Z grubsza poprawiono też system kooperacji. NPC-ce, z którymi stajemy ramię w ramię z wrogiem, są o wiele bardziej pomocni i mogą nas nawet ocalić w krytycznych momentami, gdy wiemy, że Fight For Your Life (tryb dający nam szansę odbić się w przypadku straty całego paska życia) nas nie uratuje. Ważniejsze persony będą nam także serwować dodatkowe questy. Poza zwyczajowym podziałem na questy główne i poboczne, pojawią się tzw. crew missions, w których pomagać będziemy zaprzyjaźnionym kompanom (np. lista celów od Zer0 – jednej z grywalnych postaci drugiej części). Do rozgrywki wprowadzono również kilka ciekawych trybów – na czele z Mayhem Mode – oraz split screen. Ten ostatni pada jednak ofiarą nie najlepszej optymalizacji, do tego interfejs przy podzielonym ekranie jest ledwo czytelny. A szkoda, bo mogło być z tego znacznie więcej frajdy.
Borderlands 3 miało swoje momenty, gdy twórcy zdawali się za wszelką cenę chcieć sprawdzić naszą cierpliwość, ale pomimo wcale nie tak znowu małej listy wad ostatecznie puszcza się większość tych elementów w niepamięć. Przypomina starego kumpla, który po latach zebrał kilka głupich nawyków, ale na dłuższą metę i tak uwielbiamy z nim przebywać. Nowe Borderlands to znowu szalona, dająca ogromną radochę ze strzelania rozgrywka, której pierwsza część skradła nam serca dekadę temu. Gearbox w lepiej niż przyzwoitym stylo połączyło stare elementy z kilkoma nowymi konceptami, ponownie zaprzęgając ogromne rzesze graczy do walki (o czym świadczy rekordowa ilość sprzedanych egzemplarzy). Pozostaje nam jeszcze zaczekać na kolejne DLC poszerzające historię, ale i tak mamy do czynienia z jednym z najlepszych tegorocznych tytułów.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe