Zwyczajna przysługa – recenzja szalonej komedii z Anną Kendrick i Blake Lively!

Plot twist to potężne narzędzie. Umiejętnie wpleciony w założenia narracji potrafi bowiem uczynić z produkcji średniej dzieło co najmniej wybitne, przekształcając leniwy i zestandaryzowany scenariusz w festiwal zaskoczeń i błyskotliwych rozwiązań formalnych. Jednakże posiada on również swoją mroczną stronę, która czyni zeń istny miecz obosieczny.

W sytuacji bowiem, gdy odrywa się od narracji zasadniczej i zaczyna niejako żyć własnym życiem, osiągając kolejne poziomy absurdu i groteskowości, działa zdecydowanie na niekorzyść twórców, podejmujących nieudolną próbę reanimacji nieciekawych efektów ich własnej impotencji. Korzystając z zasobów tego narzędzia należy więc wykazać się nie lada pomysłowością a przy tym cierpliwością, która pozwoli – zarówno odbiorcom jak i nadawcom – wyczuć moment przełomowy w konwencji, obstający bądź to za jej dopełnieniem, bądź całkowitym zanegowaniem. Co natomiast czyni w tym kontekście Zwyczajna przysługa? Nie mam zielonego pojęcia.

Fot. kadr z filmu Zwyczajna przysługa

Fot. kadr z filmu Zwyczajna przysługa

To nieślubne dziecko Zaginionej dziewczyny Davida Finchera i Nice Guys Shane’a Blacka, w którym każde zasłyszane z ust bohaterów słowo jest kłamstwem, a przeszłość nieustannie rzuca cień na czyn teraźniejszy, obiera bowiem kurs nieustannej zabawy z widzem w kotka i myszkę, co świadczy o tym, że nie do końca wiedziano, z jakim ryzykiem wiąże się przyjęcie konwencji permanentnych zwrotów akcji. Mnogość pułapek i podstępów, którą emanuje wręcz każdy segment kadru i fabuły Zwyczajnej przysługi, ilustruje wszak, że reżyserska kontrola nad filmem rozmywa się w kolejnych próbach wyświadczenia przysługi prozaice ludzkiej ciekawości.

Początkowo taki pokerowy blef ze strony twórców spełnia powierzone mu zadanie wytransformowania typowo mieszczańskiej komedyjki z typowo mieszczańskimi bohaterami trawionymi przez typowo mieszczańskie troski w postgatunkowy kabaret suspensu, tak w pewnym momencie ich nagromadzenie i absurdalność rujnują iluzję świata przedstawionego, doprowadzając do zdemaskowania i kompromitacji reguł, według których ów świat przedstawiony był zorganizowany. Wytyczona za pośrednictwem tego zabiegu pozorna próba wyjścia poza konwencję, kończy się zatem w przysłowiowym lesie, albowiem przesadna uwaga, jaką obdarzono zwrot akcji jako taki, w ostatecznym rozrachunku pozbawiła film choćby namiastki strukturalnej poprawności, bez której obyć może się wyłącznie film abstrakcjonistyczny. Do takiego miana Zwyczajna przysługa nigdy jednak nie pretendowała.

Fot. kadr z filmu Zwyczajna przysługa

Fot. kadr z filmu Zwyczajna przysługa

Nie oznacza to oczywiście, że w wyniku nadgorliwości twórców całą produkcję należy spisać na straty. Choć bowiem na poziomie ogólności nic nie odratuje tożsamościowej klapy, tak szczegół wyprasza na widzu przynajmniej częściową rehabilitację całości. Konkretne elementy fabuły, które pozorują na pomniejszą ekspozycję lub zdają się funkcjonować wyłącznie jako paliwo napędowe dla rozwoju relacji pomiędzy postaciami (zwyczajne rozmowy, wspominki, codzienne zajęcia), najczęściej figurują tu w podwójnej roli – tej podstawowej, ekspozycyjnej oraz dodatkowej, związanej ze zjawiskiem foreshadowingu. Fakt, iż główna bohaterka prowadzi vloga, dzieląc się na nim nie tylko kulinarnymi poradami, ale również swoimi życiowymi przemyśleniami, czy sytuacja, w której bohaterki w podchmielonym stanie wymieniają się wstydliwymi wspomnieniami z lat młodości, oznaczać będą więcej aniżeli wyłącznie rodzaj humorystycznego akcentu lub sposób na ukonstytuowanie ich osobowości.

Motywy te wciąż zaznaczają swoją obecność w historii – cyklicznie powracają, za każdym kolejnym razem oznaczając coś więcej aniżeli w poprzednim wydaniu i stanowiąc odniesienie dla aktualnie obserwowanych zdarzeń. W kontekście takowego narracyjnego recyklingu Zwyczajna przysługa wykazuje się więc nie lada kreatywnością i spójnością, co w odniesieniu do iście shyamalanowego fetyszu plot twistów całości skutkuje powstaniem paradoksalnej mieszanki skrajności – to, co ogólne traci odbiorcę z każdą kolejną minutą seansu, lecz to, co szczegółowe, nie pozwala mu uznać ogólności za totalną porażkę. Nam natomiast pozostaje trwać w tym zawieszeniu przez równe dwie godziny – sytuacja zaiste bez precedensu.

Fot. kadr z filmu Zwyczajna przysługa

Fot. kadr z filmu Zwyczajna przysługa

Legenda głosi, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, lecz po tym, jak kończy. W przypadku reżysera Paula Feiga porzekadło to działałoby jednak na jego niekorzyść nawet wtedy, gdyby je odwrócić i uznać, iż prawdziwy mężczyzna prezentuje wszystkie swe zalety zaraz na starcie. Zwyczajna przysługa to z jednej strony do bólu ZWYCZAJNA, równie śmieszna co żenująca komedia, a z drugiej autokarykaturalna i dogorywająca w bólach własnej egzaltacji próba wyjścia poza schemat. Jedynie pomiędzy tymi dwoma punktami – momentem startu i zakończenia – zauważalne są przebłyski jakości, związane przede wszystkim ze skrupulatnie zaplanowanym procesem narracyjnym i dość wrażliwą na kanoniczne piękno estetyką kadru. Szkopuł jednak w tym, że „środek” w żadnym wypadku nie świadczy o jakości mężczyzny…

Ilustracja wprowadzenia: Monolith Films

Redaktor

Najbardziej tajemniczy członek redakcji. Nikt nie wie, w jaki sposób dorwał status redaktora współprowadzącego dział publicystyki i prawej ręki rednacza. Ciągle poszukuje granic formy. Święta czwórca: Dziga Wiertow, Fritz Lang, Luis Bunuel i Stanley Kubrick.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?