Zainspirowany bogatym dorobkiem powszechnie docenionych mind-game’ów Zgliński starał się tu tak połączyć narracyjne niepewności, by podkreślić binarność odczuć powolnie upadającego związku. Nawracające z przytłaczającą irytacją te same, nieznacznie udekorowane sceny pomagają co prawda w lepszym dwustronnym postrzeganiu ludzkich wnętrz, ale ich kosmetyczność skupia jedynie poczucie artystycznej nieporadności i niespełnienia. Zwierzęta są przeładowane po brzegi kultowymi sugestiami, ale reżyser za bardzo boi się wejść z nimi w polemikę, jak gdyby z obawy przed zbyt prędką merytoryczną porażką. Zamiast tego rakiem wycofuje się w rejony mętnej cytatopedii pozbawionej większych znaczeń nad jednostronny widzowski uśmiech porozumienia. Tworzy to nie tylko uczucie bezdennej pustki, ale również przesytu sensów. Dla reżysera forma szkatułkowej alinearności prędko okazuje się albo nieuzasadniona, albo też nieustannie uzasadniana nowymi to filmowymi kwestiami; a to wcześniej wspomniana dychotomia związkowych eksplozji, a to paranoja zdrady, a to powypadkowe neurologiczne powikłania. Zgliński długimi nogami kinofilskiej fascynacji plącze się przede wszystkim we własnym twórczym niezdecydowaniu.
I to niezdecydowanie z każdą chwilą uwiera coraz mocniej. Zwierzęta dbają o pamięć widza i jego rozumienie kiepsko potasowanych scen, za często podkreślając rozłam pomiędzy percepcją swoich bohaterów. W natłoku w kółko czarowanych momentów wzajemnej konsternacji rzeczywistością idzie się nie tyle pogubić, co stracić zainteresowanie. Tam, gdzie wielu doszukuje się postmodernistycznego pastiszu, widać jednak przede wszystkim banał maskowany zawadiackim przemontowaniem i rozładowywany absurdalnym przestrzelonym humorem z pogranicza patosu i tandety. Swoich bohaterów Zgliński spina bowiem na tyle nijakim miłosnym trójkątem, że staje się zobowiązany żenić go z naprędce uzasadnianą mind-game’ową formułą. Absolutnym kuriozum okazuje się w tym kontekście podwędzony z genialnego Źródła motyw książki, który tak jak u Aronofsky’ego obnażał kolejne stadia psychologiczne postępującego dramatu, tak w Zwierzętach zamienia się w następny desperacko wyciągany z rękawa trik dla zwrócenia oczu w innym kierunku i zamącenia patykiem w rzece. Ale stale jest ich tu więcej i więcej; natrętnie wpychana w interpretacje symbolika prowadzi konsekwentnie do ślepej uliczki, a raz wzmożona widzowska ciekawość często ignorowana jest dla rozwijania (i ponownego urywania) nieustannie zapętlonych wątków i znaczeń. Zgliński zabawia się z widzowskimi oczekiwaniami ze zręcznością niezdarnego przedszkolnego animatora, odciągającego wciąż uwagę od własnej nieporadności.
Szkoda, że na ciekawym koncepcie wyjściowym Zglińskie Zwierzęta właściwie z miejsca zdychają potrącone bezideową formalną zabawą. Ludzkie dylematy giną gdzieś w tle, niejasności migają ku naprzemiennej uciesze i konsternacji tłumu, a filmowy potencjał dogorywa z każdą kolejną sekundą bolesnego nieuzasadnienia i zmordowania. Na takie przygody dla samych przygód aż szkoda benzyny.