Znachor A.D. 2023 to film zapewniający emocjonalną powtórkę z rozrywki, ale i wnoszący sporo świeżej krwi do historii. Nie spodziewajcie się tu fabularnej kopii, tych samych rozwiązań scenariuszowych, podobnych zwrotów akcji. Film Michała Gazdy nie stara się naśladować kultowej wersji Jerzego Hoffmana, a iść własną ścieżką. I to się ceni. Oglądać to samo, ale z inną obsadą? Większość wyłączyłaby Netflixa po 5 minutach. Scenarzyści w swoich ingerencjach czasem dają szanse postaciom dokonać alternatywnego wyboru, zmieniają chronologię niektórych wydarzeń, rozbudowują wątki (np. doktora Dobranieckiego) lub usuwają postaci (np. Prokopa Mielnika), nie boją się wprowadzać zmian, nawet w ikonicznych momentach dla filmowej wersji sprzed ponad czterdziestu lat, ale szanują kręgosłup historii wymyślonej przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza. Widzowie na pewno będą dyskutować, czy historia stała się dzięki temu lepsza czy gorsza. Moim zdaniem część rozwiązań się sprawdza, inne mniej, ale na pewno wszystkie bronią się w kontekście tej opowiedzianej w nowy sposób historii. Zachowują bowiem istotę Znachora, czyli przyjemnego, pokrzepiającego i komfortowego seansu filmowego.
Już scena otwierająca stanowi ważne oświadczenie filmowców. To Znachor, ale według nowej receptury. Całość zaczyna się znajomo, bo od operacji, ale przewrotnie opowiedzianej, w żartobliwy sposób zaskakując wszystkich znających poprzednią wersję na pamięć. I całkiem dobrze pobudza do dalszego śledzenia fabuły. Bo nowy Znachor to nie jest już właściwie opowieść, w której centrum znajduje się Wilczur/Kosiba. To już nie jest wyłącznie historia włóczęgi, który z przypadku zostaje wiejskim znachorem, regularnie odwiedza sklepik i ma konflikt z miejscowym lekarzem. Przed premierą wyśmiewano się z międzynarodowego tytułu – Forgotten Love ( tłum. red. Zapomniana miłość) – ale to w sumie on lepiej puentuje historię wyreżyserowaną przez Michała Gazdę. Film Netflixa przedstawia losy dwóch równorzędnych postaci, które spotykają się po latach, ale są dla siebie jak obcy. Opowiada o wyrugowanej z pamięci relacji ojca z córką i poszukiwania impulsu, który odejmie mgłę niepamięci jak za machnięciem magicznej różdżki.. U niego z powodu amnezji po pobiciu. U niej zatartej przez czas i wyprowadzce z domu w wieku dziecięcym.
Tak jak wspomniałem, ojciec i córka są równoważni nowej wersji, ale w trakcie seansu miałem wrażenie, że scenarzyści faworyzują postać Marysi Wilczurówny i poświęcają jej więcej uwagi. W filmie Netflixa to ona jest za każdym razem w centrum historii, to wokół niej orbitują postaci. Jest właściwie wszędzie, gdzie coś się dzieje. Często w wysilony sposób i wyłącznie na podstawie woli scenarzystów. Wypadek w lesie? Marysia na miejscu. Wilczur/Kosiba już się przymierza do nielegalnej operacji, a tu nagle wpada Marysia. I takich sytuacji można byłoby znaleźć pewnie więcej. Mamy tu sporą różnicę w ukazaniu Wilczurówny, bo u Hoffmana była to postać raczej bierna, klasyczna cicha myszka związana ze sklepikiem i przejażdżkami na motorze z młodym hrabią. U Gazdy to aktywna, przedsiębiorcza dziewczyna, która lepiej negocjuje biznesy niż Żyd karczmarz, walczy o prawa pracownicze robotników z tartaku, chce być samodzielna, niezależna, pracuje, by zarobić na studia medyczne. A do tego prostuje charakter niedojrzałego hrabiego Czyńskiego. Wilczur jako Kosiba jest przy niej postacią pasywną, apatyczną, pogodzoną z losem, ograniczającą się do przebywania w młynie, znachorskich dyżurów oraz operacji. Co więcej, całą popularność oraz kolejki na wizyty lekarskie trzeba brać tu na wiarę, bo spektakularne operacje i ich efekty znalazły się dopiero pod koniec filmu. Dodatkowo twórcy robią z jego postaci coś w rodzaju świeckiego świętego, czystego dobra, usuwając ludzkie słabości i grzeszki, które miał w filmie Hoffmana.
Realizacyjnie Znachor to bardzo bezpieczne, raczej telewizyjnego rozmiaru dzieło. Może i po planie chodzi wielu statystów, są żywe zwierzątka, stare budynki, to jednak wszystko jest bardzo skansenowe, zadbane, a zdjęciom brakuje większego rozmachu, oddechu. W takiej historii, aż prosi się o liczne wiejskie plenery. Ich jednak dostajemy niewiele. Gatunkowo jest to klasyczny melodramat zmiksowany z elementami komedii romantycznej. Nie ma też u twórców ambicji rewizji życia wiejskiego w międzywojniu, a Radoliszki to wizja sielankowego, spokojnego, multietnicznego miejsca, w którym jedyne napięcia to te miłosne. Muzycznie mamy przewagę tradycyjnego melodramatycznego pianinka, którego marazm chwilami przełamywany jest energicznymi ludowymi kompozycjami.
Znachor trwa prawie dwie i pół godziny i niestety cierpi na liczne dłużyzny oraz obecność scen zapychaczy, które sprawiają wrażenie chęci stworzenia wersji rozszerzonej do znanej historii. Przykładem niech będzie chociażby decyzja o umieszczeniu sceny przyjazdu małej Marysi do domu kochanka matki. Narracja wielokrotnie traci swój pęd, ale najdziwniejsze rzeczy dzieją się w finale. Nie tylko w dosyć kliszowy i niezbyt zręczny sposób próbuje budować się napięcie równoległym montażem pędzącej samochodem z Warszawy do Radomia Marysi z fragmentami rozprawy sądowej, ale dramaturgia jest tam podkopywana serią komediowych zeznań na korzyść Wilczura. Potwierdzam, że humor jest mocną stroną nowego Znachora, i scenki z sądu też są zabawne i rozumiem, że twórcom ciężko było je wyciąć z filmu, ale przez to finał wypada dość niekoherentnie i wprowadza chaos w kulminację.
Narzekać za to nie można na obsadę, gdyż aktorsko nie ma słabych punktów. Udanie wypadają odtwórcy głównych ról, drugi plan, w pamięć zapadają również małe komediowe epizody np. Karolina Piechoty czy Artura Barcisia, który zagrał równie pamiętną rolę w wersji z lat osiemdziesiątych. Wybór Leszka Lichoty do roli doktora Rafała Wilczura był zaskakujący i dosyć ryzykowny. W końcu aktor kojarzony jest głównie z rolami niezbyt krystalicznych protagonistów, postaci dwuznacznych moralnie, a nawet czarnych charakterów. W Znachorze udowadnia zaś, że równie dobrze na ekranie sprawdza się jako dobroduszna, ciepła, działająca niczym pluszowy miś postać. Sporą dawką ekranowej charyzmy i totalnym brakiem tremy w pierwszej większej filmowej roli wymagającej talentu komediowego i dramatycznego odznacza się również Maria Kowalska, czyli filmowa Marysia Wilczurówna. Dosyć sztampowo rozbudowany wątek romantyczny staje się bezbolesny właśnie dzięki chemii między Kowalską a partnerującym jej Ignacym Lissem. Zresztą wszystkie postaci hrabiostwa Czyńskich w Znachorze to świetnie odegrane karykatury pałacykowej arystokracji. Moim zdaniem serca widowni zdobędzie Anna Szymańczyk w roli Zośki. Jest to wybornie odegrana komediowa rola, która wnosi mnóstwo ożywienia i kradnie wszystkie sceny ze swoim udziałem.
Czy film Gazdy sprawi, że widzowie zapomną o wersji Hoffmana i w Wielkanoc zamiast telewizji będą odpalać Netflixa? Nie sądzę. Ale myślę, że w wielu domach może nastać nowa tradycja. Podwójnego seansu.
ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe
Film piękny, pan Lichota i Zośka wspaniali