Michał Milowicz wydaje się żyć sobie spokojnie i w dostatku, co jakiś czas wracając do kina, aby móc dorobić. Ostatni raz był w 2017, aby powiedzieć nam z Piotrem Czają, że Na układy nie ma rady. Teraz dopiero co mogliśmy zobaczyć go w Sercu do walki, a zaraz po nim wkracza pierwszy raz na reżyserski stołek. Pomaga mu w tym facet, który wspomniane zdanie wcześniej Serce do walki wyreżyserował sam. Może współpraca się obu Panom na tyle podobała, że na jednym planie zdecydowali się pogadać o drugim, nie wiem. Faktem jest, że nie wyglądają na zatrudnionych ze względu na wielki talent i dbałość o jakość powstającego dzieła.
Ten film niewątpliwie ma budżet. Toczy się w trzech sceneriach, co prawda nie tych najbardziej wziętych w kraju, jednak ciągle są to prawdziwy Tczew, prawdziwe Zakopane, prawdziwy Szczecin. W dodatku obsada jest pełna nie tyle najbardziej utalentowanych, ile najbardziej wziętych ostatnimi latami nazwisk. Wyobrażam sobie, że w tych nic nieznaczących rolach w tle, można obsadzić ludzi, których kontrakty będą bardziej budżetowe niż ten Wiktorii Gąsiewskiej, Sławomira czy Adama Zdrójkowskiego. Zamysł był prawdopodobnie taki, aby połączyć nowoczesne z tym, co przywoła wspomnienia sprzed 20 lat. To się akurat udało, choć tylko na płaszczyźnie obsady.
Od pierwszych scen widać, jaki będzie to film. Nietrudno zgadnąć kto będzie pociągał za sznurki w napisanej intrydze i w jakim kierunku będzie szedł humor. Kłuje w uszy jednak to, jak mało scenarzyści mają w zanadrzu żartów. Wygląda to tak, jakby dowiedzieli się, że mają napisać ten scenariusz dwa dni przed deadlinem, dlatego też rzucili najlepsze, co mają, a następnie zapętlili, mając nadzieje, że power gagów sprawi, że widz zaśmieje się tyle razy, ile ten sam żart będzie powtórzony. Problem jednak wynika z tego, że znakomita większość gagów jest nieśmieszna już za pierwszym razem, a gdy bekę z tego, że jeden z bohaterów to Zdzisław Malina, ale nie ze Szczecina, a ze Świnoujścia, słyszymy już po raz czwarty, zaczynamy się irytować. A na eksploatacji tych samych tekstów polega tutaj większość scenariusza.
Ten film jest bardzo z poprzedniej epoki nie tylko jeśli chodzi o scenariusz w postaci dosłownej, ale również w nieco głębszej. Panowie odpowiadający za niego bardzo chcieliby zrobić komedię na miarę złotych lat Guya Ritchiego, jednak niezbyt rozumieją, co czyniło znakomitymi tamte filmy. Choć w Polsce próbowano odtworzyć tego typu kino już naprawdę mnóstwo razy, za każdym tak samo brakuje sznytu i klasy, a zza ich cienia wychyla się żenada. Myślę, że najwyższy czas poszukać recepty na dobrą komedię kryminalną na własnym podwórku. To też jednak trudna sztuka, w końcu ostatnią sensowną polscy filmowcy zrobili 15 lat temu.
Futro z misia to ten film, który nie mógłby być nowym Chłopaki nie płaczą, nawet w okresie w którym wychodziło Chłopaki nie płaczą. A dodając mu do udźwignięcia ciężar dwudziestu lat, które nieco zmieniły kino, dostaje się produkcję, która może nie być w stanie rozweselić nikogo. No, chyba że będzie to własny drugi plan, przekonany pokaźnymi czekami za tak żadne role.