Dawno temu wpadłem na pomysł na opowiadanie, ale w międzyczasie zorientowałem się, że nie będę drugim Kurtem Vonnegutem i skończyło się jedynie na pomyśle. Co ciekawe, pomyśle podobnym do punktu wyjściowego powieści Jennifer Niven, który w filmowej wersji zostaje zmieniony. W książce Theodore Finch i Violet Markey spotkali się na szczycie szkolnej wieży, każde z nich z poważną myślą o skoku. Natomiast w adaptacji jest inaczej – biegający chłopak natrafia na stojącą na barierce mostu dziewczynę. Ona wciąż nie potrafi pogodzić się ze śmiercią siostry w wypadku samochodowym. On chodzi własnymi ścieżkami i w szkole uznawany jest za dziwaka. Po namowach Fincha wezmą razem udział w szkolnym projekcie mającym na celu zobaczenie i opisanie ciekawych miejsc znajdujących się w okolicy.
Kino od zawsze kreowało tajemniczych, nieprzewidywalnych mężczyzn jako bardziej pociągających i inspirujących. Niestety w takich przypadkach łatwo przedstawiać toksyczne zachowania jako te mroczno-romantyczne lub nawet usprawiedliwiać skłonności do agresji. Lepiej podchodzić z dystansem do filmów romantyzujących chłopaków z problemami. Tym bardziej, gdy stają się dla protagonistki pewnego rodzaju terapią tak jak właśnie we Wszystkich jasnych miejscach. Problemem jest to, że o terapeutycznym działaniu Fincha dowiadujemy się właściwie dopiero w ostatnich scenach. Wcześniej przyczynia się oczywiście do zmiany nastawienia do świata Violet, ale ich relacja staje się dla niej jednocześnie dodatkowym obciążeniem.
Filmy opowiadające o romansie młodych ludzi powinny rezonować z wrażliwością widza. Niestety Wszystkie jasne miejsca są raczej emocjonalnie chłodne. Być może ze względu na nadmiar przygnębiających motywów i znikomą ilość ciepła. Bo nawet jeśli rodzina wspierająca, a bohaterowie zaczynają się dobrze rozumieć, to cały czas zostaje wrażenie, że może wydarzyć się coś złego. Zdecydowanie za mało jest fragmentów pozwalających Finchowi i Violet na zwyczajną rozmowę lub nietypową interakcję jak chociażby wymienianie się cytatami z Virginii Woolf. Moją uwagę zwróciła także mała liczba statystów, w wielu scenach bohaterowie przechadzają się po opuszczonych terenach jak w kinie postapokaliptycznym.
Twórcy starają się powiedzieć coś ważnego na temat zaburzeń psychicznych u dorastających ludzi, ale nie wychodzi to zbyt dobrze. Film nie nazywa bowiem problemów, z jakimi mierzą się główni bohaterowie, a sama filmowa forma terapii jest dosyć kontrowersyjna. Scenarzyści wydają się lawirować ze strachem, aby tylko nikogo nie zgorszyć i w gruncie rzeczy opowiedzieć historię, która ma zainspirować oraz napełnić nadzieją. Tylko że niestety to zupełnie nie działa z powodu nieudolnego łączenia wątków i nadmiernego przyspieszania akcji w drugiej połowie. Przez to kluczowa scena dramatyczna zostawia obojętnym, a następujące po niej wydarzenia są już coraz mniej interesujące.
Naprawdę w ofercie Netflixa można znaleźć wiele bardziej udanych produkcji o tematyce młodzieżowej. Twórcy Wszystkich jasnych miejsc chcieliby opowiadać o smutnych rzeczach w przystępny sposób. Nie potrafili jednak przenieść materiału źródłowego na ekran tak, aby odpowiednio zaangażować widza. Realizacja na przyzwoitym poziomie i solidne aktorstwo nie wystarczyły do stworzenia czegoś godnego zapamiętania. Chwytaj życie i wychodź czasem z domu, ale to już wszyscy od dawna wiemy.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe/Netflix