Jeśli w polskim kinie zdarza się problem powszechny, to jest nim bardzo często jego dosłowność. Często zdolniejsi twórcy próbują go maskować, kilka razy do roku zdarzają się subtelnie nakreślające swój temat perełki, jednak na ogół często polskie kino i seriale nie mają ochoty przestać używać łopaty. Stąd mnóstwo dialogów ekspozycyjnych, czy trzykrotne powtórzenie, aby widz na pewno usłyszał, że zabójca z Rojsta był leworęczny. Dlatego też historię młodego Piotrka, który podczas wakacji zderza się ze ścianą dorosłego życia, przyjąłem z otwartymi ramionami. W tak bardzo otwartej formie, w jakiej można ją obejrzeć.
Powiedziałem o zderzeniu Piotrka z dorosłością w zdecydowanie za wczesnym na to wieku. O tym jest ten film, jeśli oczywiście założymy, że dzieje się to w jego życiu pierwszy raz. A możemy tylko zakładać tak jak zresztą w przypadku każdego innego wątku w tym filmie. To 80-minutowa otwarta księga, z której widz może wyczytać, co tylko chce. Mamy matkę (wspaniała Urszula Grabowska, znowu po dość długim czasie widziana na srebrnym ekranie) Piotrka, która jest jednym z jego większych problemów i ujść złości, ponieważ ma romans. Ma, a właściwie to na 100 procent nie wiemy, czy ma, bo film ani razu tego nie pokazuje. Wymyka się po nocach, syna zostawiając samopas i nie robi to na niej większego wrażenia. A potem wraca, cała w skowronkach i chce z nim zagrać w szachy. Niby jasne, ale jednak nie do końca. Bo tu są niuanse, wyczytywanie niejednoznacznych scen z twarzy bohaterów.
Letni, prowincjonalny krajobraz znakomicie kontrastuje z trudną i smutną tematyką tego filmu. Piotrka przez cały seans coś lub ktoś zawodzi, choć wszędzie jest słonecznie i pięknie. Historia inicjacyjna zostaje tu przedstawiona w sposób taki, w jaki wyobrażam sobie, jak może się to dziać we wnętrzu młodego jeszcze chłopaka. Stąd tymbardziej należy się pochwała dla młodego Maksa Jastrzębskiego, który dostał naprawdę trudną rolę. Poradził sobie.
Tempo tego filmu nie każdemu przypadnie do gustu. Choć trwa tylko, nie licząc napisów końcowych, niewiele ponad 80 minut, nigdy nie śpieszy się z przekazywaniem nam ekranowych informacji. Guziński wie, co chce powiedzieć, co pozostawić widzowi i jak zagospodarować metraż. Do kina wraca właściwie po dekadzie (a patrząc na datę premiery nawet po dłuższym okresie) od wydania poprzedniego, nominowanego do Orła za odkrycie roku Chłopca na galopującym koniu. Wraca jednak już jako twórca świadomy, u którego widać co chce w filmie zrobić.
To nie będzie produkcja dla każdego. Dosłowność w polskim kinie często nie jest bowiem wynikiem nieudolności twórców, a raczej lenistwa widza. Jeśli jednak za widzów leniwych się nie uważacie, musicie nowego (?) filmu Adama Guzińskiego spróbować. Premiera już w tegoroczny Dzień Kobiet, 8. Marca. Widzimy się w kinie!