Wesele – recenzja nowego filmu Smarzowskiego! Windą do nieba

Wojciech Smarzowski odszedł na chwilę od konkretnej grupy społecznej i udał się na Wesele. W swoim fantastycznym pierwszym długim metrażu słusznie stwierdził, że tego typu przyjęcie jest świetną okazją do pokazania przekroju polskich przywar społecznych. To było jednak 17 lat temu, a za kamerą stał zupełnie inny twórca. Na pewno mniej doświadczony, mniej świadomy i jeszcze nie tak uznany, przez co chciał wiele udowodnić. Teraz, swoją filmową drugą Kasię wydaje za mąż i zaprasza nas, mając w swojej głowie dużo więcej tematów i zagwozdek, ale również dużo więcej czystej frustracji. A to nie robi jego filmowi dobrze.

Opinia na temat organizacji wesel, jak właściwie wszystko, od lat coraz mocniej dzieli Polaków. Wielu z nas bowiem tego typu przyjęcie kojarzy z wieloma problemami. Żeby wszystkich zaprosić, patrzeć kto i ile da, skąd przyjedzie orkiestra i żeby przypadkiem dwie ciotki nie ubrały się dokładnie tak samo. Jeszcze gorzej jest, jeśli zamążpójście córki ma wspomóc rozchwiane ego Pana domu. I choć oczywiście te problemy bardzo szybko można rozwiązać, najprostszym sposobem jest bowiem oddanie jednego z ważniejszych dni swojego życia w ręce młodych, to jednak potrafią pojawiać się często. Na tyle, że impreza zamienia się dla bohaterów wieczoru w pasmo zmęczenia i frustracji.

fot. Marcin Szpak / Studio Metrage

To właśnie od początku chciał uchwycić z kamerą Smarzowski w 2004 roku. Zaprosił ją pod kościół, między ludzi i posłuchał plotek. Pal licho, gdyby chodziło tylko o to. Tamto Wesele przecież nie udało się na ekranie z wielu innych przyczyn, znakomicie mogli się jednak bawić widzowie, którzy przyszli je zobaczyć. Tutaj może być trudniej, z kilku powodów.

Przedwczoraj mogliśmy znaleźć w sieci krążące i filtrowane na różne sposoby przez tytuły nagłówków newsów na portalach słowa reżysera, że ten film może zostać w Polsce zakazany. Z tego co wiem, na razie nie zostanie, bo oglądać go będziemy mogli od najbliższego piątku, pytanie jednak nasuwa się jedno. Czy podczas pracy nad nim nie było to jedyne, na czym reżyserowi zależało. Odpowiedź nie jest w tym przypadku jednoznaczna.

Zobacz również: Inni ludzie – recenzja filmu. Jakie życie taki rap

Mierzyć się musimy również z informacją, że nowy film twórcy Domu złego jest zupełnie odmienny i że nie ma nic wspólnego z klasykiem z 2004 roku. Tu też trudno mi się zgodzić, bo ma i to nadspodziewanie wiele. Oprócz przeniesionych często jeden do jeden wątków czy sformułowań powtórzonych w scenariuszu (także z innych filmów Smarzowskiego) jest przede wszystkim sequelem jego frustracji. Reżyser ma tu do powiedzenia więcej, zły na obecną sytuację jest coraz bardziej, a do tego znajduje analogie w chętnie wymazywanej i zakłamywanej na kartach historii przeszłości. Problem jednak w tym, że nijak to się nie mieści w jeden film. Stąd też upust emocjom jest często daremny i niewybrzmiewający.

fot. Marcin Szpak / Studio Metrage

Lokalny przedsiębiorca wydaje córkę za mąż. Jeszcze przed samą ceremonią zaczyna mu się walić ważny kontrakt, który może w sposób oczywisty zaważyć na całej jego działalności. Od samego początku więc Rysiek chodzi poddenerwowany, a przecież przy tego typu okazji najlepiej myśleć dość trzeźwo. Dlatego też na jego głowę zrzucą się wszystkie problemy świata, a na organizowane przez niego wesele nie do końca proszeni goście, także z przeszłości.

Zobacz również: Hiacynt – recenzja filmu Netflixa. Gdy inni Polacy są szczęśliwi

Smarzowski wielkimi literami wrzuca bowiem społeczeństwu do ogródka kolejne głazy, dochodząc do smutnych konkluzji i znajdując ich odbicie w czasach minionych. Choć często mu się to udaje, zabieg jest na tyle dosłowny, że nie wywołuje takich emocji, jakie powinien. Za filtr robi tu postać prawie stuletniego dziadka, w którego oczach zbiegają się czasy minione z obecnymi, ale także postaci z poprzedniej epoki z gośćmi weselnymi. Do tego podobnie prezentują się lokacje, co tym bardziej ma za zadanie podkreślenie widzowi analogii.

fot. Marcin Szpak / Studio Metrage

Niektóre z zarzutów wyrzucanych przez reżysera są jednak są w tym filmie na tyle marginalne, że nie widzę w nich zbyt wielkich szans na wywołanie poruszenia. Polak to rasista, bo ciotka nie będzie siedziała z murzynem, a ksiądz kombinator, bo nie problem dla niego pożyczyć 65 koła w zastaw za Porsche, no i oczywiście homofob, głoszący z ambony bzdury o tęczowej zarazie. I jak bardzo oglądanie tego byłoby niekomfortowe, Smarzowski nie ma nam do przekazania nic w zamian, nie rozwija tematu, tego typu rzeczy są rzucane wyłącznie jako szkice i giną w natłoku innych. A wtedy, nawet jeśli są słuszne, mogą zostać przez wielu widzów odbite przez negację. Wyjdzie więc słowo przeciwko słowu.

Zobacz również: Żeby nie było śladów – recenzja filmu. Łysy kazał bić tak…

Szkoda również niewykorzystania obsady, bo znowu mamy znaną z poprzednich dzieł reżysera śmietankę, jednak większość pojawiających się na ekranie nie jest w stanie nawiązać do najlepszych występów w swojej karierze, czy nawet wyłącznie u Smarzowskiego. Najlepiej widać to na przykładzie panny młodej. Choć Kasia od początku wywołuje oczekiwane współczucie i sympatię, cały film jest bardzo niewyraźna i bardzo trudno jest zrozumieć, jaka jest jej rola w tej historii. Cały czas mając w pamięci jak fantastycznie wypadła Michalina Łabacz w Wołyniu, mamy prawo mieć niedosyt. Podobnie ma się sprawa z jej filmową matką, w którą wciela się Agata Kulesza. Przegrywa zarówno z własną kreacją w Róży, jak i z Iwoną Bielską, która wydawała córkę za mąż poprzednio.

fot. Marcin Szpak / Studio Metrage

Smarzowski lubi jednak podkreślać, że nakręcił film o miłości i to ona pełni w Weselu główną rolę. Rzeczywiście, wątek miłosny, nawet niejeden tu jest i da się zauważyć, że reżyser poświęca mu sporo zainteresowania. Mam wrażenie jednak, ze gdyby ten film zbudować tylko na nim na styl Wołynia, mógłby zyskać dużo. Bo tu następuje dokładnie ten sam problem, który mam z większością tego seansu. Miłość jest, człowieczeństwo jest, ale ginie gdzieś w natłoku przypadkowych stosunków seksualnych w pokojach hotelowych.

Zobacz również: Powrót do tamtych dni – recenzja filmu. Tata przywiózł z Ameryki

Jednym z najbardziej absurdalnych momentów wielu wesel jest cała sala rozśpiewana do Windą do nieba zespołu 2 plus 1. Przytaczając którykolwiek wers tekstu tej piosenki, nie jest trudno stwierdzić, że jest to, delikatnie mówiąc, faux pas. Takie, które wynika z tego, że coś ładnie brzmi, dlatego też nikt nie słucha, o czym mówi. Nowy film Smarzowskiego, z uwagi na to, jak dużo ma  społeczeństwu do zarzucenia, nie jest może podobnie dźwięczny, ale może wywołać podobny efekt. Problem z wywołaniem emocji może sprawić, że dużo widzów, którzy mogliby się nad tym osądem polskiego społeczeństwa pochylić, podejdzie do nowego Wesela bezrefleksyjnie. Trochę tak, jak w jednej ze scen nowego filmu, bohaterowie oglądają to pierwsze.

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Więcej informacji o
, ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Tomek pisze:

Świetna recenzja. Film do obejrzenia i zapomnienia, bo ile razy na dużym ekranie pokazywano jakim to niemoralnym i zgniłym narodem byliśmy i jesteśmy – i to pokazywano w lepszym stylu. Do tego wszystko to jakieś takie niedokończone, ale pewnie zabrakło pomysłu – możliwe, że cały proces twórczy poszedł w wymyślanie kolejnych obrzydliwości, które reżyser postanowił pokazać na ekranie.

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?