W cieniu drzewa – recenzja nowej polsko-isladzkiej produkcji

Maciej Roch Satora, 24 czerwca 2018

Polscy widzowie podejdą ze sporą dozą marketingowego zmartwienia ogólną dystrybucją offowego W cieniu drzewa. Wielu mogłoby się wydawać, że polsko-islandzkie koneksje zakończą się na estetycznym logo PISF-u w napisach początkowych i kilku “naszych” nazwiskach w końcowych; na całe szczęście międzyludzki chłodek i skostniałe racje to coś co dzielą ze sobą także północni Pawlak i Kargul.

Konflikt zresztą został w filmie rozpisany jakoś tak skrajnie “po polsku”. Okiennicowe zainteresowanie cudzymi decyzjami, brak wyrozumiałości dla ludzkich upadków, w końcu pierwsze kiełkujące, szukane jakby na siłę problemy brzmią przecież niezwykle znajomo. Swoją drogą, udaje im się kiełkować w bardzo przemyślany sposób – to co pozornie wygląda na efekt pustej nieżyczliwości i skrajnego egoizmu szybko okazuje się kwestią dużo głębszych, nigdy niezagojonych ran. Zamiast kojącego społecznego talku bohaterów filmu Sigurdssona po drodze spotkać mają jedynie wbite głębiej widły emocjonalnej desperacji, wpychane w wymęczone wzajemną szarpaniną ciała dla zachowania pozorów normalności. Momentami żenująca plątanina kolejnych krzywd w swoim gradacyjnym zaślepieniu przywodząca na myśl infantylną Wojnę Państwa Rose w Islandii jest znacznie bardziej fascynująca, bo binarnie wewnętrznie sprzeczna. Bohaterowie pchani desperacją intencji i strachem przed publicznym linczem finalnie kończą w tragikomicznym niezaspokojeniu. Ich żałosna śmieszność w coraz dalszym wychodzeniu z własnej strefy komfortu (motywowana jedynie próbą perspektywicznego utrzymania tejże strefy komfortu) jest efektem chłodnych kalkulacji i rzetelnej oceny okoliczności. Sigurdssonowi niezwykle trafnie udało się przedstawić ewolucję sporu i precyzyjnie uwypuklić moment, kiedy przestaje już chodzić o przedmiot konfliktu, a zaczyna o stopień zadanego w cichym szale bólu.

W cieniu drzewa

Fot. materiały prasowe

Ale takie zamknięcie w płotowych prztyczkach szybko pewnie zaczęło by nużyć swoją przewidywalnością. Na to islandzki reżyser również znalazł sposób, wpisując w całą opowieść o nieusprawiedliwionych krzywdach wymianę pokoleniową. Opowieść od samego początku prowadzona dwutorowo zdaje się łączyć nieprzyjemności nie tylko rodzinnymi koligacjami, ale również podejściem do nienawiści – gdzie w jednej wszystko napędzane jest niezrozumieniem przykrej przeszłości, w drugiej te przykrości są dopiero kreowane; pesymizm z jakim W cieniu drzewa podchodzi do rozważań nad ludzką naturą i ciągłością popełnianych świadomie błędów staje się końcowo jego zwycięstwem. Przepływ rozważań jest tu ściśle powiązany z gatunkowymi zabawami, które mimo pozornego niedopasowania idealnie łączą się w pełne doświadczenie bólu. Zaczynając od komedii (pierwsze zetknięcie z problemem), płynąc przez dramat (poznanie motywacji) w końcu na horrorze kończąc (apogeum krzywdy) Sigurdsson odkrywa przed widzem twarz bardzo utalentowanego psychologa. Widać to również w kreacji samych postaci, nad którymi, pomimo niesprzyjającej liczby, twórca zręcznie panuje, pozwalając im nie tylko wybrzmieć wiarygodnością, ale i wyróżniać się na tle pozostałych. Zbudowane na małych sytuacjach i wiarygodnych reakcjach, sprawiają wrażenie podbudowanych znacznie większą ilością warstw, niż są w rzeczywistości.

W cieniu drzewa

Fot. materiały prasowe

Najgorzej właściwie w tym wszystkim radzi sobie telenowelowy wątek walki o opiekę nad dzieckiem, który mimo opierania się o rewelacyjnie zarysowany dylemat moralny, upada boleśnie lamentacyjnymi podchodami głównych bohaterów. Gdzie w pierwszym wątku W cieniu drzewa potrafił wyrobić wiarygodny, choć nieco komediowo dezorientujący konflikt, tak w drugim kompletnie upada na melodramatycznych mieliznach niewykorzystanego potencjału i jedynie przeskoczeniu po stanowczo zbyt interesującym punkcie wyjściowym. Może to wina głośniejszych krzyków, może walącego się na głowę dachu, a może kontrastu pomiędzy patafiańczą walką porządków i rozważaniem na temat indywidualizmu krzywdy. Ja chyba nawet wiem, ale nie chcę się kłócić.

Przeczytaj więcej
Maciej Roch Satora

Prędzej filmowy zapaleniec niż wysmakowany kinoman, który podobną miłością darzy najnowsze produkcje Marvela i kino Wima Wendersa. W przyszłym wcieleniu chciałby być Dzikim Stworem z filmów Spike'a Jonze'a. Tymczasem jest jednak zgarbionym i troszkę nadętym nastolatkiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *