Głównie było tak z uwagi na fakt, jakim filmem był jego poprzednik. A był tym z najgorszego sortu. Takim, który nawet nie jest zły, bo nie boli, nie kole w oczy i nie daje odczuć dyskomfortu. Był jednak żaden, bez absolutnie jakiejkolwiek cechy szczególnej do odnotowania. Mniej więcej po 15 minutach od seansu pierwszy raz zapominało się o wydarzeniach w nim zawartych, a po dobie nie było szans, żebym był w stanie powiedzieć, o co w ogóle tam chodziło. Chaos fabularny spychał go w przepaść, a największego atutu, którym wszyscy recenzenci zgodnie nazwali relację Venoma z Eddiem, było jak na lekarstwo. Dlatego też sequel, jakby wsłuchując się w opinie krytyków, zmienił wspomniane proporcję. Fabularnie już nie ma chaosu, bo opowieść można streścić w jednej linijce. A Toma Hardy’ego i jego symbionta nie jest zbyt mało, bo zajmuje lwią część filmu. Powiedziałbym, że to przegięcie w drugą stronę.
Wspomniana jedna linijka, którą można opisać fabułę dwójki, nie będzie nawet zbyt zapełniona. Film zaczyna się spotkaniem Eddiego z Cletusem Casadym, zabójcą, będącym głównym antagonistą. Chce on z naszym bohaterem koniecznie porozmawiać, a służby się na to zgadzają, z uwagi na fakt, że mogą dzięki niemu dotrzeć do ważnych informacji odnośnie ofiar czy wspólników. Od razu rzuca się w oczy, jak bardzo mało scenariusz mówi nam o relacji dwójki tych bohaterów. Cletus nie rośnie na alter ego bohatera, kamera szybko od niego ucieka, a zmierza do domu Eddiego i Venoma. Tam zarówno ona, jak i cała staje i odpoczywa, a dwójka z jednego ciała dostaje pole do popisu.
Naprawdę, w momencie interakcji głównego bohatera ze swoim alter ego przez bardzo długą część filmu nie dzieje się absolutnie nic istotnego dla historii. Venom gotuje śniadanie, kłóci się, w złości robi, delikatnie mówiąc, bałagan w domu czy robi za powiernika zranionej duszy na spotkaniu z niedoszłą narzeczoną. Wszystko to dzieje się w oderwaniu opowieści, która, mimo teoretycznie dużej stawki i dwójki niebezpiecznych bandytów na wolności, w żadnym wypadku się nie rozkręca. Problemy z tempem tego filmu są naprawdę ogromne.
Do tego dochodzi fakt, że podczas seansu niespecjalnie grzebiemy w relacjach, ale także w przyczynach głównego konfliktu. To raczej celowy zabieg, ale o powodzie nienawiści Clatusa do Eddiego nie wiemy absolutnie nic. I jasne, jestem w stanie do zrozumieć, gdyby ten brak podbudowy był czymś uzasadniony, ale w trakcie seansu można porzucić wszelkie nadzieje. Nie wiadomo, dlaczego nic nie wiadomo. Tę tajemnicę Andy Serkis wraz z piszącą scenariusz Kelly Marcel zabiera ze sobą.
Seans przebiega jednak przyjemnie z uwagi na jeden, powtarzający się fakt. Tom Hardy, Michelle Williams i Woody Harrelson to nawet nie jest ekstraklasa, to coś wyżej. Gdyby wylosować ich w jednej grupie Ligi Mistrzów byłaby to grupa śmierci, bez względu na ostatniego członka. Dlatego też, swoją charyzmą są w stanie ciągnąć ten film i zrobić wiele, żebyśmy byli w stanie dość poważne wady mu wybaczyć. Najważniejszy jest oczywiście Hardy, który ma tutaj bardzo dużo czasu, aby pobawić się swoją rolą i widać, że sprawia mu to autentyczną frajdę. Pozostali mają większe problemy z postaciami (szczególnie tyczy się do Harrelsona) ale w zestawieniach z głównym bohaterem w pojedynczych scenach również radzą sobie świetnie. Są doskonałym przykładem, jak znakomici aktorzy mogą wyciągnąć kiepski film.
Dwa filmy o Venomie wybierają więc dwie inne drogi, aby spotkać finalny efekt w tym samym punkcie. Ten punkt jest przeciętnym filmem, z którego wyjście z uśmiechem na twarzy wymaga przymknięcia oka na wiele, często naprawdę potężnych wad. Ważne jest jednak to, że w przeciwieństwie do niektórych tegorocznych przedstawicieli gatunku, nie wywołuje negatywnych emocji. Stoi sobie pomiędzy świetnym filmem Jamesa Gunna, a gniotami pokroju Czarnej wdowy czy Ligi sprawiedliwości Zacka Snydera. Z zachowaniem odpowiedniego dystansu społecznego w obie strony.