Venom 2: Carnage – recenzja filmu! Inaczej, ale tak samo

Niezmiernie cieszy mnie to, jak bardzo w tym miesiącu z kopyta ruszyło kino. Nie wiemy jeszcze co stanie się późniejszej jesieni, jednak na razie, jak za starych dobrych czasów można się emocjonować jedną, bądź nawet kilkoma dużymi premierami każdego weekendu. Na tyle dużymi, że np. taki nowy Venom nie byłby w stanie załapać się nawet do Top 10 najbardziej oczekiwanych przeze mnie premier tego miesiąca. Zrobił to tylko dlatego, że kilka innych filmów udało się obejrzeć wcześniej. Jego również, dlatego też mogę powiedzieć parę słów. I ochoczo po seansie stwierdzić, że wspomniane postrzeganie poniżej dziesiątki nie zmieniło się ani o jotę.

Głównie było tak z uwagi na fakt, jakim filmem był jego poprzednik. A był tym z najgorszego sortu. Takim, który nawet nie jest zły, bo nie boli, nie kole w oczy i nie daje odczuć dyskomfortu. Był jednak żaden, bez absolutnie jakiejkolwiek cechy szczególnej do odnotowania. Mniej więcej po 15 minutach od seansu pierwszy raz zapominało się o wydarzeniach w nim zawartych, a po dobie nie było szans, żebym był w stanie powiedzieć, o co w ogóle tam chodziło. Chaos fabularny spychał go w przepaść, a największego atutu, którym wszyscy recenzenci zgodnie nazwali relację Venoma z Eddiem, było jak na lekarstwo. Dlatego też sequel, jakby wsłuchując się w opinie krytyków, zmienił wspomniane proporcję. Fabularnie już nie ma chaosu, bo opowieść można streścić w jednej linijce. A Toma Hardy’ego i jego symbionta nie jest zbyt mało, bo zajmuje lwią część filmu. Powiedziałbym, że to przegięcie w drugą stronę.

fot. materiały prasowe

Wspomniana jedna linijka, którą można opisać fabułę dwójki, nie będzie nawet zbyt zapełniona. Film zaczyna się spotkaniem Eddiego z Cletusem Casadym, zabójcą, będącym głównym antagonistą. Chce on z naszym bohaterem koniecznie porozmawiać, a służby się na to zgadzają, z uwagi na fakt, że mogą dzięki niemu dotrzeć do ważnych informacji odnośnie ofiar czy wspólników. Od razu rzuca się w oczy, jak bardzo mało scenariusz mówi nam o relacji dwójki tych bohaterów. Cletus nie rośnie na alter ego bohatera, kamera szybko od niego ucieka, a zmierza do domu Eddiego i Venoma. Tam zarówno ona, jak i cała staje i odpoczywa, a dwójka z jednego ciała dostaje pole do popisu.

Zobacz również: Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni – recenzja filmu! Marvelu, czy Ci nie żal?

Naprawdę, w momencie interakcji głównego bohatera ze swoim alter ego przez bardzo długą część filmu nie dzieje się absolutnie nic istotnego dla historii. Venom gotuje śniadanie, kłóci się, w złości robi, delikatnie mówiąc, bałagan w domu czy robi za powiernika zranionej duszy na spotkaniu z niedoszłą narzeczoną. Wszystko to dzieje się w oderwaniu opowieści, która, mimo teoretycznie dużej stawki i dwójki niebezpiecznych bandytów na wolności, w żadnym wypadku się nie rozkręca. Problemy z tempem tego filmu są naprawdę ogromne.

fot. materiały prasowe

Do tego dochodzi fakt, że podczas seansu niespecjalnie grzebiemy w relacjach, ale także w przyczynach głównego konfliktu. To raczej celowy zabieg, ale o powodzie nienawiści Clatusa do Eddiego nie wiemy absolutnie nic. I jasne, jestem w stanie do zrozumieć, gdyby ten brak podbudowy był czymś uzasadniony, ale w trakcie seansu można porzucić wszelkie nadzieje. Nie wiadomo, dlaczego nic nie wiadomo. Tę tajemnicę Andy Serkis wraz z piszącą scenariusz Kelly Marcel zabiera ze sobą.

Zobacz również: Legion samobójców: The Suicide Squad – recenzja filmu! Rozdziobią nas szczury, rozgwiazdy…

Seans przebiega jednak przyjemnie z uwagi na jeden, powtarzający się fakt. Tom Hardy, Michelle Williams i Woody Harrelson to nawet nie jest ekstraklasa, to coś wyżej. Gdyby wylosować ich w jednej grupie Ligi Mistrzów byłaby to grupa śmierci, bez względu na ostatniego członka. Dlatego też, swoją charyzmą są w stanie ciągnąć ten film i zrobić wiele, żebyśmy byli w stanie dość poważne wady mu wybaczyć. Najważniejszy jest oczywiście Hardy, który ma tutaj bardzo dużo czasu, aby pobawić się swoją rolą i widać, że sprawia mu to autentyczną frajdę. Pozostali mają większe problemy z postaciami (szczególnie tyczy się do Harrelsona) ale w zestawieniach z głównym bohaterem w pojedynczych scenach również radzą sobie świetnie. Są doskonałym przykładem, jak znakomici aktorzy mogą wyciągnąć kiepski film.

fot. materiały prasowe

Dwa filmy o Venomie wybierają więc dwie inne drogi, aby spotkać finalny efekt w tym samym punkcie. Ten punkt jest przeciętnym filmem, z którego wyjście z uśmiechem na twarzy wymaga przymknięcia oka na wiele, często naprawdę potężnych wad. Ważne jest jednak to, że w przeciwieństwie do niektórych tegorocznych przedstawicieli gatunku, nie wywołuje negatywnych emocji. Stoi sobie pomiędzy świetnym filmem Jamesa Gunna, a gniotami pokroju Czarnej wdowy czy Ligi sprawiedliwości Zacka Snydera. Z zachowaniem odpowiedniego dystansu społecznego w obie strony.

PS. Jest tu jedna scena po napisach, o której zdążyło się już zrobić głośno, jak to nie jest super i jak bardzo wielki wpływ może mieć w przyszłości. Powiem tylko, ze wygląda ona dokładnie tak, jak w opisujących ją newsach można przeczytać. A moją reakcją na nią było gromkie To już? To tym mam tak się zajarać? 

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Więcej informacji o
, ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?