Velvet Buzzsaw – recenzja horroru sztuki niezależnej
Autor: Maciej Roch Satora
6 lutego 2019
Ohh, Velvet Buzzsaw…Netflix w swojej walce o zmianę wizerunku robi coś zdecydowanie nie tak. Mimo rewelacyjnej Romy czy Ballady o Busterze Scruggsie trudno oprzeć się wrażeniu, jakoby, w natłoku zalewających nas regularnie pomyj, było to coś więcej niż wypadek przy pracy. Na kilka rewelacyjnych pozycji przypada odpowiedni mnożnik filmowych potknięć, które, abstrahując od jego potencjału czy popularności twórców, przeważnie są ignorowane – przez krytyków pewnie już z przyzwyczajenia dołującymi tendencjami platformy, a przez widzów z założenia, że misja Netflixa leży gdzie indziej; w wodospadowym zalewie kolejnymi tytułami, za których samą ilość warto przecież abonament zapłacić. Jakoś bez refleksji, że te same wnioski przyciągały przed laty do tak dzisiaj (nie bez powodu) wstydliwej telewizji.
Fot. materiały prasowe
Dan Girloy, autor przepięknego kapitalistycznego oszołomienia w Wolnym Strzelcu wraz z oszołomionym Gyllenhaalem wydawał się idealnym wyborem na wykreowanie paranoicznego slashera. Pulsujący niedopływem krwi do mózgu film był przecież obrazem chorobliwej pogoni za sławą i stanów psychicznych niezauważalnych w szczurzym życiu korporacyjnej sensacji. Velvet Buzzsaw, choć także na wewnętrznych złudzeniach optycznych bazujący, swoje źródło znajduje jednak w wysublimowanym piętnowaniu wysublimowania; rzeczywistości tak zniewieściałej, że podobnej raczej do narodowościowej satyrki na homoseksualistów niż głębszej obserwacji sztukowej śmietanki. Krytycy i artyści jako odrealnieni kosmici gubią się we własnych relacjach, stanowiących jedyną przepustkę do twórczego “być” i “nie-być”, a machina show-bizowej pokazówki pożera resztki własnego odsercowego przekazu i zdania. Świat sztuki kontrolowany jedynie przepełnionym od bilonu portfelem staje się nie tylko klaustrofobiczną od konwenansów panoramą krwawych śmierci, ale przede wszystkim polem wiercącej paluchem krytyki – raz celnie, raz irytująco naiwnie. Dwuczłonowy nietłumaczony tytuł odpowiada więc dwuczłonowości filmowej percepcji.
Fot. materiały prasowe
W kwestii horroru Velvet Buzzsaw zawstydza swoją niezdarnością, głównie na tle tak świetnej dla lęku dekady. Po Dziedzictwie. Hereditary tani kicz nostalgii przestaje być interesującą zaletą, a elementy komedii eksplorowane wcześniej przez Get out nie podnoszą rangi cieniutkiego gatunkowego doświadczenia. Samoświadomość już od dawna nie jest cool jako jedyny pomysł, a prędzej jako szkielet, na którym budować można film dobry sam w sobie, z bagażem kulturowego kontekstu czy też jego pozbawiony. Film Girloya z ekscentrycznego anturażu i artystycznej egzaltacji stara się tymczasem uczynić podwaliny pod łatwe szpilki, zapominając o odpowiednich narzędziach. Przeplatana na zmianę groza z satyrą wypada nieefektownie, gubiąc płynność i zapominając o swoich lękogennych korzeniach. Momenty refleksji są intonowane drażliwymi strasznościami z tuby, które co prawda pożerają kolejne postaci, ale do spółki biorą też logiczno-psychologiczne wynikanie i realny wpływ na bohaterów, który nagle, jak z kapelusza, zalewa niespodziewaną falą pod koniec filmu. Do tego czasu, jak w Rosyjskiej arce, błąkamy się po kolejnych nieimponujących galeriach i jeszcze mniej imponujących problemowych sytuacjach bohaterów, z telewizyjnymi przerywnikami w postaci śmiertelnych uderzeń, wessań czy demonicznych łap wychodzących z obrazów.
Fot. materiały prasowe
Z tego ogromu przepłaconej tandety i pogardliwie ocenianej sztuki nowoczesnej krystalizuje się jednak coś ponad krwawą nudę. Velvet Buzzsaw, na barkach horrorowej metafory sztuki demonicznie “uduchowionej” wykazać próbuje brak owego ducha w artystycznej bohemie. Kolejne opętania, paranoje i niemożności poradzenia zdają się histerycznym krzykiem śmiechu i próbą odczarowania śmietanki, wnerwieniem na formę bez treści, przykrytą mądrymi słowami panów recenzentów. Świat Girloya to bowiem odrealniony absolutyzm protagonisty odczytującego sensy za innych, szukającego znaczeń w sztuce bez znaczenia. W swoich sądach jest on równie bezwzględny co nękające go demony, ale od recenzenckich przedmiotów wcale nie zdaje się bardziej pusty i fałszywie definiowalny. Velvet Buzzsaw w swojej slasherowej formule stara się więc odsłonić nie tylko nostalgię do mechanicznych lat 80-tych, ale również do artystycznego natchnienia, wypaczonego, zdaniem reżysera, sztuką formalistów. Rzadkie chwile ochłody następują wszak dopiero po przełamaniu zastanych porządków, dziełami kogoś “z zewnątrz”, pozatowarzyskiego outsidera, który metaforycznie (ale i wprost) doprowadza do kolejnych egzystencjalnych kryzysów i załamań. Girloyowska rzeczywistość to więc świat artystycznej próżni, wynikającej z tej duchowej, wypaczonej nawarstwiającym się brakiem autentyzmu, ale jednocześnie świat za tym autentyzmem tęskniący. Świat wystawiający prace artystów z ulicy może dla trendów, a może dla nieuświadomionej desperacji odzyskania uleciałej części siebie, która to tylko konsekwentnie powiększa dystans pomiędzy maską a jej właścicielem. Szkoda jedynie, że nawet w tak emocjonalnie nacechowanym manifeście przeciw pustce i za siłą treściowej inspiracji, znacznie więcej jest tego pierwszego niż drugiego. Velvet Buzzsaw poza czadowym tytułem raczej niewiele ma czadu. A ducha to już w ogóle.
Zdaniem innych redaktorów:
Radek Folta:
Największym zarzutem dla filmu Velvet Buzzsaw nie jest fakt, że jest głupi, pretensjonalny czy nudny. Jest przede wszystkim pokraczny, nie może się zdecydować, jakim jest gatunkiem. Nie straszy jako horror, nie bawi jako pastisz czy komedia, nie jest nawet krzywym zwierciadłem świata sztuki współczesnej. Aktorzy pocą się, jak mogą, żeby to coś uratować, ale nie da się nie śmiać, kiedy nie trzeba, a usypiać, kiedy ma być ciekawie.
Dwie godziny stracone na zawsze.
Prędzej filmowy zapaleniec niż wysmakowany kinoman, który podobną miłością darzy najnowsze produkcje Marvela i kino Wima Wendersa. W przyszłym wcieleniu chciałby być Dzikim Stworem z filmów Spike'a Jonze'a. Tymczasem jest jednak zgarbionym i troszkę nadętym nastolatkiem.