uncharted
uncharted

Uncharted – recenzja filmu! Powietrzni piraci

Wreszcie do nas trafiło. Droga na ekran filmu o przygodach Nathana Drake’a była naprawdę długa. Pamiętam ją dość dokładnie, bo pierwsze pogłoski pojawiały się w okolicach premiery chyba do tej pory największego osiągnięcia franczyzy, drugiej części Among Thieves. Wtedy jako skromny konsolowy gracz byłem na etapie największego fanbojowania serii. Dla pierwszej części kupiłem PS3, na dwójkę czekałem jak na zbawienie, preorder trójki wpadł z rok przed premierą, a dla ostatniej do tej pory części znowu byłem w sklepie, tym razem po PS4. Na film więc, z dużą ciekawością, czekałem. Nie tylko dlatego, że Uncharted to gry w dużej mierze filmowe, ale przede wszystkim z uwagi na to, że wydawało się, iż akurat ta seria ma nieco więcej argumentów, które mogłyby jej pomóc się na dużym ekranie obronić.

Koniec końców w wypadku adaptowania takiego Tomb raidera czy Uncharted właśnie schodzi to jednak do jednej kwestii. Należy zrobić dobre kino przygodowe z zacięciem podróżniczym. Jak to jest trudne może jednak świadczyć fakt, że na wspomnienie tego typu filmów, dalej mamy przed oczami Harrisona Forda, którego co starsi widzowie mogą przełamać sobie co najwyżej Lawrencem z Arabii (do którego zresztą trzecia część w wielu miejscach nawiązuje). Nathan Drake przejął tę pałeczkę dla całej popkultury, więc naturalną koleją rzeczy wydawał się fakt, że pojawi się na ekranie kinowym. Do przedstawienia go na ekranie dość dobrze dobrano Toma Hollanda, który w procesie stawania się ikoną popkultury jest w podobnym miejscu, co jego filmowe alter ego. Dużo już ma, ale wiele więcej może jeszcze zrobić. Pierwszy film z serii to mimo wszystko falstart, ale z perspektywami na przyszłość.

uncharted

Kinowe Uncharted, choć oczywiście pożycza z gry bardzo wiele, od samego początku stara się budować własną tożsamość. Znaczy to, że ma swoje postaci, niebędące tylko sprawnie małpowanymi przez aktorów bohaterami gier. Zarówno Nate, jak i Sully mają więc niewiele wspólnego ze swoimi odpowiednikami z Play Station. Mimo posiadania tych samych imion i wielu prób przyporządkowania im podobnych przygód w czasie seansu kilka razy możemy zauważyć, jak bardzo się oni różnią. Drake w kinie jest mniej cyniczny, mniej skory do ciętych ripost, a jednocześnie dużo bardziej nieufny. Można zrzucić to na karb różnicy wieku jak i poziomu zapoznania się widza z obydwoma bohaterami, jednak wydawać się może, że nie są to jedyne powody takiego stanu rzeczy. To bardzo dobrze, bo jeśli są tu plany na przyszłość (choć musi je jeszcze zweryfikować Box Office) to najlepiej budować je właśnie tak, nie świeceniem wyłącznie tym, co przywoła stare wspomnienia (cześć, Spider-Manie: No way home).

Zobacz również: Horizon Forbidden West – recenzja gry. Aloy, mamy zachód do podbicia

Problemy pojawiają się jednak tu, gdzie nasi nowi bohaterowie mają błyszczeć, bo film szybko wpada w te same problemy, które pogrążyły już w tej branży, kina które lubię nazywać turystycznym nie jednego. Lwią część seansu to bowiem po prostu nie jest interesujące widowisko, w którym trudno się zatracić zarówno pod kątem intrygi, jak i samego podróżniczego klimatu. Tempo jest rwane, w kolejnych lokacjach mało się dzieje, a sceny zarówno akcji jak i przemierzania kolejnych lokacji nie dowożą również emocjonalne. Dlatego też, w pierwszej godzinie tego seansu nie byłem w stanie znaleźć zbyt wiele dla siebie. Uważajcie na mikrodrzemki.

Przed tym, co pogrążyło nie tak dawno ostatniego kinowego Tomb Raidera ratuje jednak Drake’a końcówka, w której film nabiera pary i emocji. Finał rozgrywany pomiędzy filipińskimi wyspami jest czymś, czego reinkarnację chciałbym dla odmiany zobaczyć w grze. Ustają wszelkie nudy, a wciśnięty do dechy gaz sprawia, że śledzi się to naprawdę dobrze. W podniebnych akrobacjach helikopterów przewożących statki jest w końcu jakieś życie, nie brak im pomysłów inscenizacyjnych, a wszystko śledzimy w naprawdę pięknych plenerach. Gdybym spóźnił się na seans godzinę, byłbym totalnie usatysfakcjonowany.

Zobacz również: Oczy Tammy Faye – recenzja filmu z oscarową rolą Jessiki Chastain

Film na podstawie Uncharted nie mógł być jednak pięćdziesięciominutowym krótkim metrażem, jest więc generyczne i pochodzące z niższej półki wszystko inne. Efekt to przeciętny popcorniak, który będzie miał problem zarówno ze zjednaniem sobie nowych fanów, jak i zaspokojeniem tych, którzy jakiś czasu temu zakochali się w produkcjach Naughty Dog. Nie zapożycza z nich wielu elementów, które mogłyby zrobić mu dobrze (mógłby na przykład spróbować fantastycznych elementów w postaci nie tylko ludzkich wrogów, nieobcych dzierżącym w rękach pady od PlayStation, a w przypadku samych postaci ludzkich mieć jednak większe poszanowanie dla praw fizyki), a żeby budować od nowa oferuje chyba nieco za mało. W dzisiejszych czasach jednak sama chęć jest absolutnym atutem. Nawet gdy w filmie pojawia się Nolan North, który w absolutnie wyjątkowy sposób użycza swojego głosu, jego krótkie cameo daje wyraz, że tu nie chodzi o ekranowy autoerotyzm do gier. Pozwala to wierzyć, że projekt przygód Nathana Drake’a w kinach jest, mówiąc giełdowym slangiem, na etapie hossy. Oby tylko wspomniany Box Office nie odrzucił go na samym początku.

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?