Umrzesz jutro – recenzja zwycięzcy tegorocznej edycji festiwalu Pięć Smaków

Wśród festiwalowego zgiełku emocjonalnych bodźców i mnogich spełnionych oczekiwań wklepywanych na chybcika do systematyki własnej pamięci lub jego filmwebowego odpowiednika, prędko nadchodzi chyba moment kinofilskiego letargu – ciągu wielkiego dobra, który jednak swoim natłokiem zniewala widzowskie opinie i determinuje jakby szybszy odpływ z przemęczonej świadomości. Okres ten, wyjątkowo uporczywy dla każdego gościa festiwalowego, pozwala jednak narzucającymi się porównaniami oddzielić filmowy trik od szczerości, a ograny motyw złapać niemalże w locie przez naburmuszoną grafikową ciasnotą publiczność. Na końcu tego okazjonalnego cierpienia przesytem dobroci zawsze stoi niepozorniak prawdy, który w ośrodki nerwowe wsysa się równie gładko co poddana odwykowi pijawka. Film zachwycający jakoś tak inaczej niż zazwyczaj, bo niezauważenie wkręcając się w napełnione mnogimi doświadczeniami śledziony, przemieniając grymas zmordowania w potok odsercowych impulsów. Umrzesz jutro, zwycięzca tegorocznej edycji festiwalu Pięć Smaków, poza tym wszystkim zaskoczył jednak chyba najskromniejszym geniuszem wyczulenia.

Umrzesz jutro

Fot. materiały prasowe

Okazuje się, że Nawapol Thamrongrattanarit dorównuje w Tajlandii Apichatpongowi Weerasethakulowi nie tylko pod względem niemożliwego dla przeciętnego Europejczyka skomplikowania imienia i nazwiska, ale i piękna zawartego w ekranowym przemijaniu skupionego na nieprzytłaczającej codzienności. W swojej esencji slow-cinema autor Umrzesz jutro dużo bliżej niż Ming-liang Tsaia stoi raczej Edwarda Yanga; międzyludzkie spowolnienie nigdy nie przybiera u niego formy niemalże fizycznego obciążenia, zastępując wspomagające odpływom świadomości sceny i ich obowiązkowy ładunek życiowej rezygnacji Yangową celebracją momentów. Koncentrując się na ostatnich chwilach anonimowych dla widza postaci obserwowanych jedynie przez kilka krótkich etiudowych minut, reżyser decyduje się na wyrównanie dramaturgicznych wyżyn z nieistotą przygotowywanych posiłków i pakowanych walizek. Pozostawiając pozorny emocjonalny oddech, w rzeczywistości Umrzesz jutro kończy jako głęboko humanistyczna ilustracja naszych własnych przeżyć i nadziei. Tam gdzie inni autorzy portretują wewnętrze wypalenie przybitym bezsensem, tam Thamrongrattanarit tymi samymi środkami obserwuje bezpretensjonalną naturalność przepływu form. Więdnięcie znaczy tutaj to samo co rozkwitanie, a śmierć jest tylko elementem nieskończonego zbioru ludzkich stanów.

Umrzesz jutro

Fot. materiały prasowe

Zanurzony w buddyjskiej filozofii zen, Umrzesz jutro staje się jednak prędzej społeczną wariacją na temat jej życiowego piękna, niźli prostą reprezentacją postulatów wschodnich myślicieli. Tykający u góry ekranu stoper w rękach Thamrongrattanarita nie staje się ani uzasadnieniem desperackiego hedonizmu, ani aktywizującego carpe diem. Reżyser życiowe piękno wyraża przede wszystkim chwilami niezobowiązującego szczęścia i drzemliwego odpoczynku. W tak pięknie rozleniwionej Tajlandii miarą sukcesu stają się mentalna dyscyplina zamiast tej finansowej, obserwacja i dostrzeganie rzeczywistości zamiast przeżywania jej za wszelką cenę. Eseistyczna formuła żeniąca ze sobą dokument i fabułę, zwężenie kadru do niewymiarowego kwadratu, w końcu najpiękniejsze pianinkowe plumkanie tylko pomagają twórcy uniknąć celebrowania odchodzenia, sprzedając ją mimochodem, między kolejnymi kadrami i przedwczesnymi cięciami. W miarę narastania klaustrofobicznej bliskości z samą śmiercią widz orientuje się, że bardziej niż wzruszeniem czy strachem przesiąka spokojną akceptacją, stonowaną ciekawskością.

Umrzesz jutro

Fot. materiały prasowe

W tak tandetnie brzmiącym, choć pewnie prawdziwym, nieustannym zabieganiu i międzyludzkim oddaleniu, w ustalonym porządku wszechrzeczy i spontanicznych próbach jego łamania, w kulturze zagłuszonej już nieustannymi najwyższymi nutami oraz krzykliwym zagrożeniem żyć Thamrongrattanarit odnajduje miejsce na nieskończenie piękne kilkuminotowe głaskanie głowy i pragmatyczne, niemalże matczyne podejście do pierwotnych lęków. Bohaterowie Umrzesz jutro nie są efektem szerokich imaginatywnych horyzontów twórcy, choć swoją przyziemnością w chwilach śmierci zyskują paradoksalnie na odrealnieniu. W tych ostatnich momentach smarowanych kanapek i obcinanych paznokci otrzymują prawdopodobnie najpiękniejsze przedśmiertne laurki z możliwych, bo poruszające tak wyraźnym powiązaniem z ekranowymi bohaterami, których znamy jedynie kilka minut, by potem na zawsze zniknąć pod ekranową czernią. Thamrongrattanarit nierozerwalnie splata nas z przemykającymi codziennie obok przechodniami uzmysławiając, że oprócz setek podobieństw łączy nas ta najważniejsza – wszyscy w końcu umrzemy jutro. Najzwyklej. Najpiękniej.

Prędzej filmowy zapaleniec niż wysmakowany kinoman, który podobną miłością darzy najnowsze produkcje Marvela i kino Wima Wendersa. W przyszłym wcieleniu chciałby być Dzikim Stworem z filmów Spike'a Jonze'a. Tymczasem jest jednak zgarbionym i troszkę nadętym nastolatkiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?