Okazuje się, że Nawapol Thamrongrattanarit dorównuje w Tajlandii Apichatpongowi Weerasethakulowi nie tylko pod względem niemożliwego dla przeciętnego Europejczyka skomplikowania imienia i nazwiska, ale i piękna zawartego w ekranowym przemijaniu skupionego na nieprzytłaczającej codzienności. W swojej esencji slow-cinema autor Umrzesz jutro dużo bliżej niż Ming-liang Tsaia stoi raczej Edwarda Yanga; międzyludzkie spowolnienie nigdy nie przybiera u niego formy niemalże fizycznego obciążenia, zastępując wspomagające odpływom świadomości sceny i ich obowiązkowy ładunek życiowej rezygnacji Yangową celebracją momentów. Koncentrując się na ostatnich chwilach anonimowych dla widza postaci obserwowanych jedynie przez kilka krótkich etiudowych minut, reżyser decyduje się na wyrównanie dramaturgicznych wyżyn z nieistotą przygotowywanych posiłków i pakowanych walizek. Pozostawiając pozorny emocjonalny oddech, w rzeczywistości Umrzesz jutro kończy jako głęboko humanistyczna ilustracja naszych własnych przeżyć i nadziei. Tam gdzie inni autorzy portretują wewnętrze wypalenie przybitym bezsensem, tam Thamrongrattanarit tymi samymi środkami obserwuje bezpretensjonalną naturalność przepływu form. Więdnięcie znaczy tutaj to samo co rozkwitanie, a śmierć jest tylko elementem nieskończonego zbioru ludzkich stanów.
Zanurzony w buddyjskiej filozofii zen, Umrzesz jutro staje się jednak prędzej społeczną wariacją na temat jej życiowego piękna, niźli prostą reprezentacją postulatów wschodnich myślicieli. Tykający u góry ekranu stoper w rękach Thamrongrattanarita nie staje się ani uzasadnieniem desperackiego hedonizmu, ani aktywizującego carpe diem. Reżyser życiowe piękno wyraża przede wszystkim chwilami niezobowiązującego szczęścia i drzemliwego odpoczynku. W tak pięknie rozleniwionej Tajlandii miarą sukcesu stają się mentalna dyscyplina zamiast tej finansowej, obserwacja i dostrzeganie rzeczywistości zamiast przeżywania jej za wszelką cenę. Eseistyczna formuła żeniąca ze sobą dokument i fabułę, zwężenie kadru do niewymiarowego kwadratu, w końcu najpiękniejsze pianinkowe plumkanie tylko pomagają twórcy uniknąć celebrowania odchodzenia, sprzedając ją mimochodem, między kolejnymi kadrami i przedwczesnymi cięciami. W miarę narastania klaustrofobicznej bliskości z samą śmiercią widz orientuje się, że bardziej niż wzruszeniem czy strachem przesiąka spokojną akceptacją, stonowaną ciekawskością.
W tak tandetnie brzmiącym, choć pewnie prawdziwym, nieustannym zabieganiu i międzyludzkim oddaleniu, w ustalonym porządku wszechrzeczy i spontanicznych próbach jego łamania, w kulturze zagłuszonej już nieustannymi najwyższymi nutami oraz krzykliwym zagrożeniem żyć Thamrongrattanarit odnajduje miejsce na nieskończenie piękne kilkuminotowe głaskanie głowy i pragmatyczne, niemalże matczyne podejście do pierwotnych lęków. Bohaterowie Umrzesz jutro nie są efektem szerokich imaginatywnych horyzontów twórcy, choć swoją przyziemnością w chwilach śmierci zyskują paradoksalnie na odrealnieniu. W tych ostatnich momentach smarowanych kanapek i obcinanych paznokci otrzymują prawdopodobnie najpiękniejsze przedśmiertne laurki z możliwych, bo poruszające tak wyraźnym powiązaniem z ekranowymi bohaterami, których znamy jedynie kilka minut, by potem na zawsze zniknąć pod ekranową czernią. Thamrongrattanarit nierozerwalnie splata nas z przemykającymi codziennie obok przechodniami uzmysławiając, że oprócz setek podobieństw łączy nas ta najważniejsza – wszyscy w końcu umrzemy jutro. Najzwyklej. Najpiękniej.