Gdyby ulica Beale umiała mówić
Gdyby ulica Beale umiała mówić

Gdyby ulica Beale umiała mówić – ulice tam naprawdę nie umieją mówić 

Barry Jenkins to wciąż jeszcze nieoszlifowane widzowskim zrozumieniem zjawisko. W swoich, zdaje się, hermetycznych, niemalże reportersko ukonkretyzowanych historiach, zawsze potrafi wykreować przestrzeń uniwersalności, pozwalającej tak łatwo zaadaptować się do wewnątrzfilmowych wydarzeń. Ta sztuka, która odnalazła w Moonlight geniusz, nie inaczej dominuje w Gdyby ulica Beale umiała mówić, robiąc to na inny, równie czarujący sposób.

Przy okazji swojego nowego filmu Jenkins w środek wydarzeń wkłada młodocianą walentynkową parę, dla której koleje losu jadą po torach wielkich momentów i bolesnych niesprawiedliwości. Tym wielkim okazuje się rosnący od przychodzącego na świat dziecka brzuch, bolesnym natomiast odsiadka w więzieniu za niezawinioną zbrodnię. W tak sensacyjnej panoramie reżyser decyduje się rozegrać zniuansowany subtelnościami dramat, który na styku arthouse’u i kina kryminalnego tworzy pejzaż dobranocki na czasy koszmarów. Miłość młodych jest przecież ukazana z całym kwiaciarnianym asortymentem, przepełniony naiwnym trzymaniem rąk i obustronną bezwarunkową sakralizacją. Sakralizacją, co ważne, jak najdalej uciekającą od retoryki tanich romansów. Miłość, rozegraną w zamglonych, ofiltrowanych wspomnieniach, Jenkins świadomie idealizuje jako tęskne świadectwo utraconego dziecięcego bezpieczeństwa, które bohaterka kształtuje na tak wiele bajkowych dróg. Przepleciona z przytłaczającą codziennością, stanowi dla niej odskocznię, mentalną przystań schronienia przed nadto krwistym światem, a także do wyglądania poza nią co jakiś czas. 

Gdyby ulica Beale umiała mówić

Fot. materiały prasowe

Ale Jenkins wcale na tym nie poprzestaje. Nie tylko scenariuszowo, ale i narracyjnie implementuje widzom zakłopotanie poznawcze, pozwalające o tyle głębiej wsiąknąć w psychikę bohaterki. Widać to chociażby w czasowych oszustwach sceny w barze – początkowo przedstawianej jako luksusowej kolacji, która po godzinie filmu, powtórzona z dobudowanym wstępem, ukazuje się jako żebraczy posiłek bohaterów wypływający z dobroci litościwego kelnera. W tak ciężkiej atmosferze nie zawsze możemy ufać relacjom bohaterki; nie zawsze też potrzebujemy, bo o ile ciekawsze jest zgłębianie nie samych sensacyjnych cierpień, a sposobu radzenia sobie z nimi w tak wyciszonym, osobistym wydaniu. Z drugiej strony, tak jak i w Moonlight, ta idealizacja w rękach Jenkinsa jest świetlną uniwersalnością, pozwalającą na ukazanie młodzieńczego romantyzowania związków w każdej relacji. Z tej perspektywy Gdyby ulica Beale umiała mówić staje się gorzką, ale jednocześnie i zachęcającą refleksją nad ulotnością uświęceń i niestrasznością wspólnego życia z przyzwyczajenia. Na łamach kolejnych powrotów do wspomnień, reżyser idealnie chwyta powolne rdzewienie uczucia, uciekające od niegdysiejszych złoceń chwilami refleksji, nieporozumień, a nawet strachu. 

Gdyby ulica Beale umiała mówić

Fot. materiały prasowe

Ową kwestię Jenkins zakrapia dodatkowo kwestiami społecznymi. Choć amerykańskie niesprawiedliwości okresu Luthera Kinga stanowią niezaprzeczalne tło, reżyser pyta tu częściej o wpływ społeczności na jednostkę i osobistą winę w staczaniu się w kolejne moralne dna. Widać to w postaci Fonny’ego, chłopaka głównej bohaterki, który to za więziennymi kratami lawiruje między szaleństwem a dehumanizacją. Widać w postaciach ojców pary, którzy na rzecz wydatków spowodowanych sprawą sądową wpadają w szemrany świat kradzieży i lewych interesów. Widać też w samej bohaterce, która alienując się od rasowo-obyczajowych problemów dystansuje się też od samej siebie, gubiąc obecność i zainteresowanie. Choć przemykający wcale nie w filmowym centrum, wnikliwy portret współzależności wybrzmiewa w Gdyby ulica Beale umiała mówić bardzo emocjonalnie. 

Gdyby ulica Beale umiała mówić

Fot. materiały prasowe

W tak wielkiej nawałnicy kwestii i problemów reżyser wciąż jednak łapie równy oddech – jego najnowszy film w żadnym momencie nie pędzi, a często nawet zaskakująco zwalnia. Powolne snucie się po rodzinnych wydłużonych sprzeczkach i obdartym z jakiejkolwiek sensacji śledztwie daje filmowi zaskakujące pogłębienie i dosercową celność. W innych rękach ulica Beale pewnie krzyczałaby bólem i rozczarowaniem. U Jenkinsa odnajduje jednak chwilę na zadumę. 

Prędzej filmowy zapaleniec niż wysmakowany kinoman, który podobną miłością darzy najnowsze produkcje Marvela i kino Wima Wendersa. W przyszłym wcieleniu chciałby być Dzikim Stworem z filmów Spike'a Jonze'a. Tymczasem jest jednak zgarbionym i troszkę nadętym nastolatkiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Poliglotte pisze:

„Ulica Beale” to ponad wszystko obraz bardzo sensualny. Film brzmi delikatnym jazzem, granym ze starych płyt winylowych. Reżyser prowadzi nas w spowolnionym tempie, którego podkreśleniem są przyciemnione zdjęcia, kręcone przy zachodzie słońca, lub często w zadymionych pomieszczeniach, ze zgaszonym światłem.

Mnie poetycka forma filmu urzekła. Nie tylko opowieścią, zanurzoną w konkretnych historycznych tragicznych realiach, ale ponadczasową historią o zakochiwaniu się i potrzebie bliskości. Polecam!

https://poliglotte.pl/2019/03/02/gdyby-ulica-beale-umiala-mowic/

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?