Pandemia, wkradając się w życie celebrytów, zabrała im dużo możliwości uzyskania dochodu. Dlatego też, trzeba sobie było poradzić z kamerką z laptopa, względnie jakąś lepszą oraz własnym, ładnie urządzonym na drugim planie w jej oku kątem. Stąd selftape’y, #hot16challenge2 czy wszelkiego rodzaju rozwój działalności internetowej. Tutaj dostają oni program, w którym przed kamerą mają rozwiązać zagadkę. A właściwie powinni ją rozwiązać, bowiem istnieje ona tylko teoretycznie, będąc pretekstem do kolejnych sprzeczek i wytykania hipokryzji. Bardzo wielkimi literami.
Mandes ma dużo dopowiedzenia tabloidowo, jednak dużo mniej reżysersko i z tego biorą się wszystkie zgrzyty, jakie nie do końca pozwalają dobrze bawić się na tym filmie. Podczas seansu ma się wrażenie oglądania dwóch różnych produkcji. Fabularyzowanej o jakiejś grze, która zawsze szybko znika, oraz dokumentalizowanej, w której na kamerkach są gadające głowy wyrzucające sobie nawzajem co już to nowe, mniejsze lub większe aferki. Najlepiej widać to w scenach, znanych z trailera, w których wspomniany program wyglądał, jako naprawdę zabójcza gra, rodem z powieściowej trylogii Andersa de la Motte czy filmów takich jak Nerve, a nomen omen nie jest niczym w żadnym stopniu emocjonującym. Reżyser nie jest w stanie sprzedać nam tej wizji, bo chce opowiadać o czymś zupełnie innym. A gdy postać Pauliny Gałązki wykrzykuje, że to nie jest gra, to jest pi****one życie, mogłaby mieć na myśli motto filmu, jego tematykę. Niestety, nie ma.
Najlepsze tego typu growe historie w popkulturze często korzystają z motywu, w którym łączą uczestników z ich przeżyciami prywatnymi, za które wspomniana rozgrywka ma być karą, tutaj jednak takie wprowadzenie się nie udaje. Tak, jak wspomniałem, może to być zabieg celowy, a cel ten jest wrzucony w usta bohaterki Pauliny Gałązki, ale może być również po prostu nieudanym scenariopisarstwem. Wątpliwości nie ma już jednak w drugim elemencie, jakim jest poważny brak subtelności. Tutaj, jeśli postacie mają do siebie zarzuty, wywalają je po prostu, kawa na ławę, w momentach, które scenariusz na to przeznacza. Nie silimy się na jakieś wplecenie wzajemnego obrzucania się błotem w historię, na nadanie mu jakiegoś emocjonalnego backgroundu, od razu idziemy do brzegu. Tak jakby twórca skryptu chciał po prostu dać upust swoim emocjom.
O tyle bardziej szkoda, że tego typu formuła nie daje specjalnie się wykazać aktorom. A przed kamerami przecież siada bardzo utalentowana paczka, która byłaby w stanie pograć więcej, niż króciutką symfonię rozpusty i wyzwisk, którą mamy tutaj. Całość nie klei się tym bardziej, że tutaj akurat twórcy nie poszli w pudelkowe stereotypy i każda z postaci ma kilka cech, którymi można by pograć.
Nie czułem, żebym podczas tego seansu mocno stracił czas, jednak to samo mogę powiedzieć o wyniesieniu czegoś z sali kinowej czy przeżyciu, które jakoś mnie wzbogaciło. Cały czas, w pojedynczych scenach myślałem sobie, jak złoty ten film mógłby być, gdy dać go naprawdę utalentowanemu i mającemu większy dystans do celebryckich występów twórcy. Tomasz Mandes jednak, bardziej chciał niektórym kolegom po fachu coś wygarnąć, niż zrobić porządny film. A to chyba lepiej robić prywatnie przy kawie, nie w kinie.